Idę przed siebie… zupełnie bez celu
Wybraną drogą spośród ścieżek wielu.
Idę powoli, krok ciągnąc za krokiem,
I mimowolnie błądzę wokół okiem.
Obok spacerkiem wiatr się cicho snuje,
Gałęzie szumem jak buty sznuruje
Szelestem o czymś rozprawia i szepcze,
A mnie się nawet odpowiadać nie chce.
Idę milcząca w myśli kapeluszu,
Trzymając wodze mego animuszu,
By móc się błogo delektować chwilą
Życia, co zda się podobne motylom.
Drzewa listowie pod me stopy kładą.
Wchodzę w latarni światła smugę bladą,
Po czym w ciemności cała się zanurzam…
Zwalniam i czas swój na siłę przedłużam,
Lecz bezskutecznie i bez rezultatu.
Noc już dobiegła do końca etatu.
Dzień się wychyla jeszcze z nieśmiałością.
Słońce sen spija z wielką zachłannością,
Więc jeszcze księżyc spływa na chodniki
Jakoby rzeka wpięta w krawężniki
Nurtem srebrzystym w nieznane płynąca
I szklanym dźwiękiem wilgoci pluszcząca,
W którą wsłuchuję się wręcz bez pamięci -
Tak mnie pochłania i rozkoszą nęci,
Idąc przed siebie bez zastanowienia,
Puszczając w przestrzeń najskrytsze marzenia.
Ciągle za mało takich przyjemności,
Co decydują o życia jakości,
Więc wstaję wcześniej nim słońce się zbudzi
Z dala od zgiełku, hałasu i ludzi,
By ciało mogło poczuć odprężenie
Nieskazitelnie rozkoszne wytchnienie
Od przyziemności, która się rozmyła
Gdy dusza w niebo nad niebo się wzbiła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz