poniedziałek, 31 maja 2021

MOJE ŻYCIE

Wstąpiło z drogi życie me zmęczone,

Trzymając w dłoniach podręczne bagaże,

Siwiutkim włosem lekko oprószone…

Bało się chyba, że się go przerażę,

 

Bo oko płowe jakby wygasało,

Czoło falbaną myślenia podpięte,

Ręce więdnące w kieszeniach trzymało

I było smutne, chociaż! uśmiechnięte.

 

W progu swe buty zniszczone odpięło,

Płaszcz zawiesiło na kołku we ścianie,

Siadając, z bólem me życie stęknęło:

„Jakże mnie w krzyżu coraz mocniej łamie”.

 

Kosz postawiłam z pieczywem świeżutkim,

Słoiki dżemu i miodu otwarte,

Ser, masło, które ręcznikiem czyściutkim

Przykryte były, spróbowania warte,

 

Obok kiełbasy pęta, boczku plastry,

Herbatę słodką od soku z maliny,

Drożdżowe ciasto jako wypiek własny

I w majonezie krojone jarzyny.

 

Później usiadłam przy stole z mym życiem.

Patrzyłam na nie, gdy się posilało.

Skreśliłam wersów tych kilka w zeszycie

I poprosiłam, by życie zostało.

 

Tak życie ze mną pod dachem dojrzewa

W słotnej jesieni babim latem płynie,

Patrzy z miłością na bezwstydne drzewa

I trwa wciąż obok prosto, a szczęśliwie.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



środa, 26 maja 2021

WIĘŹ

mojej mamie Zofii

I pomyśleć, gdy patrzę na Twe szorstkie dłonie

W rękawiczkach dzierganych nitką przemijania,

Że kołyską mi były bezpieczną wszak one

I pomocą, grzebieniem do włosów czesania,

 

Że z nich brałam truskawki, chleb czy szklankę mleka,

W nie wsiąkała sprawdzana gorączka na czole,

Że mnie dotąd w nich ciepło serca Twego czeka,

Że je w ręce z wdzięcznością i miłością biorę.

 

I pomyśleć, gdy patrzę w Twe płowe źrenice,

Że w nich nadal dostrzegam twarz małej dziewczynki.

Co w nie spojrzę, to zawsze się szczerze zachwycę

Na te nasze Mamusiu kochana wspominki.

 

Nadal patrzysz się na mnie jak na małe dziecko,

Aż się we mnie dzieciństwo budzi rozhasane,

Szczęście moje banieczką mydlaną rozpierzchło

I unosi się w niebo wiatrem kołysane.

 

I pomyśleć, gdy patrzę na Twe drobne ciało

W pergaminie Twej skóry życiem zapisanym,

Że me ciało w Twym łonie rosło, dojrzewało

Pod Twym sercem bijącym, kochaniem rozgrzanym,

 

Że Twą piersią karmione, w ramionach trzymane

I noszone nad ziemią w ust Twych pocałunkach…

Dziś, choć niby radzące dobrze sobie same,

Lgnie do ciała Twojego po wszelkich sprawunkach.

 

I pomyśleć, że niby dwie różne osoby:

Matka – córka jak gdyby w swym odbiciu lustra…

Tyś jest pędem, z którego wyrasta pąk nowy,

Więc bez Ciebie ma dusza byłaby że pusta.

 

Gdybym mogła odwrócić dzisiaj role nasze,

Wzięłabym Cię w ramiona, by nosić na rękach.

Ułomności wszak Twoich ja się nie wystraszę

I kochałabym Ciebie w radościach, w udrękach,

 

Jakbyś była mi dzieckiem o siwiutkiej skroni,

Które trzeba nakarmić, ubrać, przypilnować.

Spijam siłę Mamusiu z Twej zmęczonej dłoni.

Na samotność nie będziesz przenigdy chorować.

 

Tylko zechciej w pokorze przyjąć tę odwrotność,

Aby poczuć miłości smak, który mi dałaś.

Niech doradcą Ci będzie nie! upór – roztropność,

Przecież kocham Cię Mamo, jak Ty mnie kochałaś.




DUSZA I CIAŁO

Czym, jeśli nie darem i również przekleństwem

Jest dusza, która w ciele się moim zrodziła?

Obarczona udręką, namaszczona szczęściem…

Wiecznie jakby w tym świecie nieobecną była.

 

Gdzieś błądzi w przestrzeniach nad ziemią wzniesiona.

Zagląda przez gwiazdy jak przez dziurkę od klucza

Natchnioną ciekawością bez przerwy kuszona,

Podglądając to, co ją pobudza i wzrusza.

 

Niekiedy się wyrywa nieoczekiwanie,

Zrzucając z siebie ciało jak płaszcz niepotrzebny,

I niesie ją w obłokach wiatru kołysanie

W stan, który dla mej duszy ciągle jest bezsenny.

 

Biega, tańczy i skacze w nagości bezwstydnej

Z wzniesionymi, jak drzewo, bujnymi rękoma.

Czasem niema zastyga w pozycji przedziwnej

Falą ciszy odpływem w nieznane niesiona…

 

Wówczas ciało wygasa i jakby ciemnieje,

Odsuwając się w kąty najmniej uczęszczane,

A za chwilę, gdy dusza w obłokach szaleje!,

Promienieje do życia weną zachęcane.

 

Zda się… żem jest jakoby lekko obłąkaną,

Bo do innych niewiele, wcale niepodobną.

Widzę przecież, jak większość, rzecz niby tę samą,

Lecz w ich oczach nijaką, w moich jednak płodną.

 

Często zatem wybieram ścieżki nielubiane,

Które rzadko przemierza w świadomości stopa,

Które wiją się, kłębią zielem zarastane,

Których wstążka w koronie krzewów kontur chowa.

 

Często zatem zapraszam na spacer samotność –

Nikt mnie bowiem jak ona dobrze nie rozumie.

Obok idzie w zadumie skupiona roztropność,

Melancholia, co wszystko wytłumaczyć umie.

 

Słońce ciało opływa płonącym powietrzem.

Nagle chmury posępne nad głową pęcznieją.

Niebo topi się całe wodospadów deszczem.

Wichry zewsząd jak konie wypłoszone wieją.

 

Ciało ściąga ramiona, siebie chcąc przytulić.

Dusza z niego ucieka ręce rozciągając.

Biegnie pod zadaszenie i do pnia się tuli,

Na dachówki z listowia szczęściem spoglądając.

 

Wydaje się bezpieczna, przed deszczem schowana,

Gdy nagle wiatr w koronę wpada jak szaleniec…

Zatrząsł drzewa czupryną, więc dusza skąpana

Błyszczy w kroplach jakoby radości rumieniec.

 

Wtem wypada i rzuca parasol gałęzi.

Po kałużach stąpając goluteńką stopą,

Pod wiatr jak do kochanka w swym szaleństwie pędzi,

Będąc bezwstydnie nagą i kompletnie bosą.

 

Ciało by pewnie dawno się siebie wstydziło.

Duszy jej stan szaleństwa wcale nie przeszkadza.

Nie chcę myśleć, co też by ze mną tutaj było,

Gdyby nie rozum, który duszy wciąż zawadza.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



czwartek, 20 maja 2021

KOŃ BY SIĘ UŚMIAŁ

Krystyna miała sukces, miała powodzenie,

W mediach – częstsze niż w życiu – w blasku gwiazd istnienie.

W każdym miejscu, w którym by Krysia się zjawiła,

Adorowaną bardzo i chwaloną była.

Rosła więc w przekonaniu, że ma wartość wielką –

O mało jej z tej dumy serducho nie pękło.

Dobrze wiodło się Krysi w teatrze i w kinie.

„Wszystko zdechnie, a o mnie sława nie przeminie” –

Tak myślała o sobie Krysia bez skromności

W przypływie narcystycznej niemalże miłości.

Na każdego wręcz z góry pogardą zerkała,

Ludzi innych profesji brzydko traktowała.

Gdy zmieniły się czasy, zamknęli kulturę,

Krysia nagle straciła swą ważną figurę.

Każdy myślał o życiu, nie o Krysi sławie,

Każdy o jej istnieniu zapomniał że prawie.

Do teatru i kina już nie przychodzili,

Gdyż uwagę na covid w przestrachu zwrócili.

Media nawet ogłuchły na Krysi sukcesy,

Więc kurczyły się drobne z jej dziurawej kiesy.

Wtem na szklanym ekranie Krysia się pojawia

I w tych słowach roszczenia bezwstydnie przedstawia:

„Do dotacji mam prawo choć kilku milionów.

Ja nie mogę wszak stracić teatrów i domów.

Wspierać sztukę wypada wam obywatelom! –

Tu rzuciła figlarnie i „-urwą”, „cholerą” –

Apeluję i żądam zdrowego rozsądku!

To, że mi nie płacicie, nie jest że w porządku!”

„Za co?! – któryś się z tłumu bezczelnie wyrywa –

Pani nic że nie robi i nigdzie nie grywa.

Za siedzenie w mieszkaniu mnie przecież nie płacą.

Pani dadzą pieniądze… A ja żyć mam za co?!”

„Cham bezczelny! – się Krysia wzburzona odzywa –

Że pan nie masz?!... No, trudno. Tak to w życiu bywa.

Trzeba było artystą zostać, nie kucharzem!

Co ja panu w tej sprawie, mój drogi, poradzę?”

„Ja tę panią popieram!” – z tłumu się wyłania

Taki malarz uliczny w zszarpanych ubraniach,

Co maluje, rzucając na płótno farbami,

Co handluje latami dwoma obrazami,

Których nikt nie chce kupić, bo nic w nich nie widzi,

A jak stanie, popatrzy na obraz, to szydzi,

Że talentu w tym nie ma, a tylko zawzięcie

I do bycia artystą uparte zacięcie.

„Sztukę trzeba wam wspierać! – Krysia wciąż wygłasza

I malarza z ulicy do siebie zaprasza,

Po czym palcem wskazuje na jego mazaje –

Sztuka bowiem kreuje wyższe obyczaje!”  

"Ja na chleb dzieciom nie mam, a mam dać leniwym?!

Jak ktoś chce, niech pracuje i będzie uczciwym!

Żadna praca nie hańbi! – krzyczy ktoś z oddali –

I nie tylko artyści bez pracy zostali!”

Nagle Krysia popycha malarza w tłum ludzi,

Gdyż się w sercu jej hiena gniewem szczuta budzi.

„Mnie się wszystko należy, bo ja gwiazdą jestem! –

Wtem wskazuje przed siebie agresywnym gestem

Na pianistę, co sławę swą po świecie rozsiał,

A tym gestem do kadru wyciągnięty został –

Czy ten człowiek – powiada – ma żyć bez pieniędzy

I choć znany wszem wobec ma umierać w nędzy?! –

Wtem pianista do Krysi coś dyskretnie szepcze.

Widać, że jest wstrząśnięty i mówić nic nie chce –

Głośno powiedz!” – Krystyna upiera się gniewnie.

„Mnie – pianista więc mówi – ciągniesz niepotrzebnie.

Prawdą jest, że w pandemii rzadko koncertuję,

Jako kurier na życie codzienne pracuję.

Więc niewiele mam w sprawie tej do powiedzenia. –

Tu ukłonił się nisko i rzekł – Do widzenia.”

Krysia nagle zamarła zaskoczona słowem.

Oddech traci, bezwiednie chwyta się za głowę –

„Pozwolicie, – powiada – by taki artysta,

Wszędzie znany na świecie wybitny pianista

Tak poniżał się pracą zwykłego kuriera?!”

A pianista na Krysie z wyrzutem spoziera

I powraca w kadr, gniewnie za mikrofon chwyta –

„Powiem krótko każdemu, kto mnie o to spyta:

Jestem zdolny, to prawda, lecz na szczęście zdrowy,

By pracować uczciwie w czas trudny gotowy.

Jasnym niechaj zostanie, że się ja nie wstydzę

Żadnej pracy uczciwej również się nie brzydzę.

Los nam życie wywrócił, lecz zdrowie zostawił.

Czas pandemii okrutnie się z nami rozprawił,

Ale czy to oznacza, że mam siedzieć w domu

I z portfela obcego skubać po kryjomu?!

W czymże gorszy jest człowiek fizycznej roboty?

On ma swoje zmartwienia, ja swoje kłopoty.

Jeśli on może robić, czemu ja nie mogę?

Z jego sakwy wybiorę – czy mu tym pomogę,

Czy go raczej na gorsze zmartwienia narażę

I do siebie uprzedzę, i do siebie zrażę?!

Wolę mieć na sumieniu mniejsze przewinienia.

Tyle mam w owej sprawie wszak do powiedzenia.”

Po tych słowach pianista zniknął za zakrętem.

Krysia wrze od środka i gniewem, i wstrętem.

Tłum się nagle odsunął, a Krysia została,

Roszczeniami w przestrzenie milczące wrzeszczała.

Czyś jest rolnik, czy lekarz, szewc albo artysta –

Prawda jedna jest tylko oraz oczywista:

Tacy sami jesteśmy w obliczu kryzysu,

Więc nie składaj pod bzdurą swojego podpisu.

Zejdź z obłoków, gdy trzeba, i weź się do pracy.

Żeś jest brudny od smaru – nic złego nie znaczy.

A, jak drżysz, że ci spadnie z twej głowy korona,

To zabezpiecz ją gumką – metoda sprawdzona.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



środa, 19 maja 2021

DNIEJE

Łuna się światła przypływem rozciąga

Jakby jasnością złota skapywała.

Ciemność w niej blednie, gdyż ta bywa chłonna,

Jakby tę ciemność połknąć całą chciała.

 

Lekko opada, po pniach się wdrapuje.

Zda się, że wtapia się kroplą bursztynu.

Blaskiem przestrzenie uśpione maluje.

Płynie pustkowiem niczym wstążką Nilu,

 

Z mroku kontury na świat wyciągając

Jakby oazą były wszem istnienia,

Co się wzdłuż brzegów łuny rozciągając,

Lśnią w bladym słońcu jak stan przywidzenia.

 

Z ziemi wilgotnej para się unosi,

Na trawach błyszcząc niczym cyrkoniami,

I świeżość wiatru pod niebem roznosi,

Która rozciąga się pod obłokami.

 

Na horyzoncie są murem obronnym

Drzewa liściaste we mgły kapeluszach.

Pod nimi cieniem siedzi jak bezdomny

Półmrok, co nie drży i się nie porusza.

 

Wokół się ptactwo rozprasza śpiewaniem,

Cisza się snuje szczerze rozmarzona.

Krok jej szeleści myśli rymowaniem

Jakoby nuta przez echo zdradzona.

 

O, jak mi dobrze w tej nadziei blasku,

Która dzień nowy jak kartkę otwiera.

To, co już było, jest niczym w potrzasku.

Oko na przyszłość przychylnie spoziera.

 

Taka przyjemność wnętrze me wypełnia

Jakoby wodą szklaną karafeczkę.

Czuję jak rośnie mej radości pełnia,

Więc w błękit wzbiję się wręcz za chwileczkę

 

I me ramiona rozłożę z ufnością,

Dryfując ciałem na tafli obłoków.

Dzień dziś zaczynam z duszy mej lekkością,

Nie odczuwając na mych stopach kroków.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



wtorek, 18 maja 2021

POWOŁANIE

Jagusia piękną panną była w okolicy.

Nie było że ładniejszej w powiecie dziewicy.

Włosy miała, jak wełna, grubego warkocza;

Piwne słońce w promiennych i ogromnych oczach;

Rzęs obrąbek jak igły z sosnowego boru;

Usta niczym pąk róży krwistego koloru;

Pierś jedwabną, dorodną jak dwie poduszeczki

Zasłonięte niteczką białej koroneczki;

Kibić giętką i zgrabną na osy figurę;

Na policzkach mak polny nakładany piórem.

Śliczna była Jagusia. Miała powodzenie,

Ale do kawalerów wielkie zniechęcenie,

Bo choć każdy o rękę jej się bardzo starał

I się wszystkim ochotnie, i z ambicją parał

Byle tylko jej względy zdobyć oraz serce –

Trudził się ponad siły oraz ćwiczył wielce,

Ażeby mu niczego palcem nie wytknęła

I innego za męża by sobie nie wzięła.

Mimo tego Jagusia wiecznie wybrzydzała,

Bo rycerza na koniu w koronie by chciała.

Ten koślawy, ten krótki, tamten za szeroki,

Ten ma włosy za jasne, a tamten ma loki,

Ten zbyt mądry, ten głupi, a tamten zbyt prosty…

Każdy chłopak w powiecie jak kłujące osty.

Wszyscy zatem mężczyźni przed ołtarz pobiegli.

Leżąc krzyżem, wołali: „Jacy że są biedni!...”

Pan Bóg głosu wysłuchał, przed Jagusią stanął

I powiada: „Wybieraj!, boś bardzo kochaną.

Każdy pragnie być z tobą, założyć rodzinę.

Wybierz zatem któregoś i zmień ust swych minę.

Oj, niejedna by chciała mieć to powodzenie

I wyboru mądrego w życiu uczynienie.

Który ci się podoba z tego tłumu chłopa?

Popatrz! Każdy cię szczerze i oddanie kocha.

Może Józef – piekarza syn bardzo dorodny,

Do Belmondo z urody niezwykle podobny?

Może Krzyś, co ma humor niczym Woody Allen?

Miałabyś z nim wesoło, lekko i wspaniale…

Albo Jan, który śpiewa jak Julio Iglesias?

Wybierz wreszcie któregoś i panieństwem nie strasz.

Syn sołtysa na przykład z twarzą Banderasa

Lub Zdzich, w którym goreje niebanalna klasa,

Który żyje jakoby z dumą Windsorowie?

Miałabyś pewność siebie w koronie na głowie…

Wybierz wreszcie! – Bóg traci resztki cierpliwości –

Daję tobie możliwość pięknej że miłości.”

„Ja bym chciała – Jagusia cicho się odzywa,

A Bóg ucha natęża i jej nie przerywa –

Żeby był silny, mocny, mądry i przystojny

Oraz do przebaczania wszystkiego mi skłonny,

Aby czytał mi w myślach, wiedział czego pragnę,

By pracował wytrwale, lecz dłonie miał ładne,

By mnie nosił na rękach, cuda w domu czynił,

Aby nigdy ni myślą, czynem nie zawinił,

By poczucie humoru miał, wyrozumiałość,

A tu w każdym z tych chłopów jest tego za mało.”

Pan Bóg prośby wysłuchał, spojrzał na Jagusię,

Która miała we smutku pogrążoną buzię,

I w te słowa się cicho, stanowczo odzywa:

„Wiem! więc, kiedy nareszcie będziesz ty szczęśliwa.

Ty byś chciała takiego, co mnie przypomina,

Zatem w twoim zapędzie tkwi taka przyczyna,

Która ciebie wskazuje mi do powołania

Do habitu na wieki we ślubach ubrania.

Idź mi zatem, ma córko, biegiem do zakonu,

Byś smutku płci męskiej nie dała nikomu.”

Tak to mocno Jagusia w chłopach wybrzydzała,

Że to Panu na Niebie wyboru nie dała

I jak kazał, tak i też Jagusia zrobiła,

Że się przed powodzeniem w habity ukryła.

I ty panno uważaj, i ty kawalerze.

Zanim cokolwiek zrobisz, zastanów się szczerze:

Jeśli będziesz przebierać, żebyś nie wybrała

Oraz siostrą zakonną, nie żoną została;

Jeśli będziesz wymagał górnolotnym sercem,

To zostaniesz nie mężem, lecz po prostu księdzem.

Ideału w człowieku się wszak nie doszukasz.

Miłość – to akceptacji wad i zalet sztuka.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl