środa, 26 lutego 2020

POPIELEC


Panie mój!, posyp moją głowę szczyptą ziemi,
By ciało pamiętało o swojej kruchości,
I rozwieś moją duszę na sznurkach promieni,
Niech tęskni za świętością i życiem w wieczności.

Panie mój!, i oprósz moje włosy popiołem,
Aby wyciszyć w skroniach pulsujące myśli,
Obejmij mnie Twoich ramion troskliwym kołem,
Niech mi się Niebo w chwilach mego znoju wyśni.

Panie mój!, Swoim Słowem ucisz moje usta,
Aby tylko o Tobie Wieść Dobrą głosiły,
Niech ma stągiew kamienna nie zostanie pusta,
Ale pełna Miłości oraz Twojej siły.

Panie mój!, i uwolnij me ciało od głodu
I od pragnienia, które grzechem karmi zmysły,
I wypchnij moją duszę przed ciało do przodu,
Aby i w niej słabości bezpowrotnie prysły.

Panie mój!, rozpal ogniem Twojej Krwi me serce,
By w mych żyłach płynęły Soki Twojej Męki.
Oddaję Ci me życie w ofiarnej podzięce,
Tuląc twarz do Twej gwoździem poranionej ręki.

Panie mój!, jakże słaba jestem pod Twą stopą
I zwinięta pod Krzyżem niczym dziecko w łonie.
Moje ciało nasączaj każdą Krwi Twej kroplą,
Niechaj w duszy mej Miłość oraz Mądrość płonie.

Panie mój!, drżącą wargą zbieram pot z Twych kolan
I rzęsami podnoszę łzy z Twojej źrenicy.
W moim sercu cierpiący w bólu będziesz konał,
Bym trzymała się Ciebie jak okręt kotwicy.

Panie mój!, Twoje włosy odklejam z Twej twarzy,
Opatrując ustami rany Twojej głowy
I do piersi przytulam Koronę, co parzy
I co wrasta się we mnie swym zwojem cierniowym.

Panie mój!, dzisiaj stoję przed Tobą w pokłonie,
A Ty popiół mi sypiesz rękoma kapłana
Na uśpione modlitwą, oszronione skronie,
Bym wiedziała że Jesteś, że nie jestem sama…



MOJE CIAŁO...


Moje ciało nigdy nie jest nagie,
Nawet wówczas, gdy bez ubrań jestem.
Jest na nim wiatr niczym pióra pawie.
Jedwabiu nicią tuli je przestrzeń.

Topnieje na nim pył kwiatów polnych,
Z sosnowych czubków brokat strącony,
Ziół dotyk niby całkiem bezwonny,
Który żywicą jest doprawiony.

Spływają po nim krople wilgoci,
Co wczesnym rankiem rosą pączkuje,
Liści łzy, w których słońce się złoci,
I błękit niebios po nim skapuje.

Niekiedy pachnie twoim oddechem
Ubrane w płatki twych pocałunków.
Opancerzone czasami grzechem,
Splątane siecią różnych sprawunków

Staje w poświacie wschodów, zachodów,
W srebrnym szlafroku z blasku księżyca.
To moje ciało bez żadnych ozdób
W każdej sekundzie czymś mnie zachwyca.

To moje ciało w płaszczu starości
I pod woalem doświadczeń różnych,
I w rękawiczkach pracowitości
I w kapeluszu mych myśli próżnych

Wciąż spaceruje śladami ziemi,
Włos rozczesując szczotką gałęzi.
Pod parasolem świateł i cieni
Nagie, choć w tiulu promieni siedzi

I zachwycone naturą wokół
W koronkach drżących z zimna motyli
Spija z zegarów beztroski spokój
I głowę do snu powoli chyli.



sobota, 22 lutego 2020

NIEPRZEWIDYWALNE


Nie wiesz jak długo jeszcze twoje kroki ziemia
Będzie znosić cierpliwie i nieść bez wytchnienia.
Nie znasz godziny, w której z twej piersi ptak biały
Wyrwie się niespodzianie, rozbije o skały.

Nie wiesz, kiedy i w jakim momencie istnienia
Zatrzyma się maszyna minut twych liczenia.
Nie wiesz, co spotka ciebie za życia zakrętem
I jaką treść o tobie kryją księgi święte.

Nie znasz chwili, co stanie się ostatnim tchnieniem
Z ust twych wyciskającym jedynie milczenie.
Nie znasz śmierci, co na twych powiekach ci złoży
Pocałunek i obok się ciebie położy.

Nie wiesz, czy to nastanie w bezwstydnym momencie,
Czy raczej ci dopisze znacznie większe szczęście.
Nie wiesz, kto w twoje oczy spojrzy raz ostatni:
Czy to człowiek ci wrogi, czy też może bratni.

Nie znasz decyzji losu, co na ciebie czyha,
Trując cię przemijaniem ze swego kielicha.
Nie znasz czasu, co ostrzem wskazówek ci przetnie
Pępowinę, być może za szybko, za wcześnie.

Nie wiesz nawet, czy zdążysz coś znaczyć dla świata,
Czy będziesz jak „niewielka to strata”.
Nie znasz wspomnień, którymi ktoś ciebie opisze,
Wypełniając po tobie nieobecną ciszę,

A mimo i pomimo wszak tego wszystkiego,
Dla ciebie i dla wszystkich nieprzewidywalnego
Żyjesz jakoby ci się wręcz to należało
I jakby twoje życie wieczność przekraczało.

Nie ma w tobie człowieku najmniejszej pokory –
Bywasz bowiem zuchwały i do pychy skory.
Świat sobie wszak bez ciebie bardzo dobrze radzi,
Więc jesteś czy cię nie ma?... – nic to mu nie wadzi.



czwartek, 13 lutego 2020

NIE ODEJDĘ NA ZAWSZE


Kiedyś,… gdy wszystko wypłowieje i zszarzeje,
Wskrzeszę wspomnienia fotografiami na ścianach.
Niejedna twarz ze zdjęcia do mnie się zaśmieje –
Dzięki temu poczuję, że nie jestem sama.

Pokoje się wypełnią duchami z przeszłości;
Korytarze wrzeć będą gromadami dzieci;
Pąki w ogrodzie, w oknach i w mgiełce świeżości
Będą spijać miód z nieba, co się złotem świeci;

A przy kuchni i piecu będę wirowała
Niczym w tańcu szalonym szczęśliwa wariatka,
I dla całej rodziny będę gotowała
Z motylami w warkoczach i z wstążkami z kwiatka;

Będę wtapiać się w oczy sercu memu bliskich,
By na zawsze zachować to ciepłe spojrzenie,
By zatrzymać przy sobie ukochanych wszystkich,
Kiedy radość w mieszkaniu zastąpi milczenie,

Kiedy nagle okażą się pokoje puste,
W których echo przedrzeźnia odgłosy obcasów,
Gdy w ogrodzie czas siwą rozprzestrzeni chustę,
Szumem liści jesiennych tłumiąc dźwięk hałasu.

Pewnie często zastygnę przed domem na progu,
Wypatrując z tęsknotą kogoś w drodze do mnie.
Za to wszystko, co miałam, podziękuję Bogu,
Świat mnie bowiem miłował niemal nieprzytomnie:

Dotykałam zmysłami szlachetnego piękna,
Doświadczałam też życia przypraw bukietami.
Byłam, jestem i będę Panu szczerze wdzięczna.
Mam niewiele, a jestem ponad bogaczami.

Nie przerażą mnie metry pełne samotności
Ani cisza z zadumą w fotelu z wikliny.
Ma codzienność wszak była Niagarą miłości,
Nie mam zatem w mej duszy nieszczęścia przyczyny.

Cóż, że sama zostałam w zaciszu domowym,
Na uboczu, gdzieś w kącie, pamiątką na strychu –
Taka kolej jest rzeczy w tym pędzie służbowym,
Trzeba więc się pogodzić z istnieniem po cichu.

Bladym świtem, gdy wstaję, zamieram przy kawie,
Wyłapując z przestrzeni rozśpiewane ptaki.
Patrzę jak rosa stygnie na sprężystej trawie,
Jak wiatr stokrotkom liczy śnieżnobiałe płatki.

Później zawsze wychodzę z domu do ogrodu
Bez względu na pogodę i kaprysy nieba.
Nie mogę zaspokoić mojej duszy głodu –
Każdą sekundę cenię!, jak okruchy chleba.

Wieczorem, gdy się wszystko do snu wolno chyli,
Zasiadam na werandzie z kubeczkiem herbaty
Z koroną tańcujących przy świetle motyli,
Pochłaniając mym ciałem kwitnące rabaty,

I wsłuchuję się w rechot… lub w szelest z oddali
Rozmarzona i jakby całkiem nieobecna.
Wokół mnie lampionami dom się cały pali,
A obok wspomnień siedzi ma miłość stateczna.

Kiedyś zasnę, trzymając ją mocno za rękę,
Z albumem na kolanach, co skrzydła rozłoży,
I z uśmiechem na ustach, bo życie jest piękne…
Świt me ciało w kołysce wygodnie ułoży

I tak zastygła z kroplą poranku na rzęsach
Będę siedzieć przed domem w powojach werandy,
A dusza rytmem niebijącego już serca
Będzie wznosić się w górę ze śpiewem Hosanny.

Może taką mnie znajdziesz na wieki uśpioną.
Może szarpnie twą struną wzruszenie żałobne.
Nie smuć się, byłam bowiem szczęściem rozpieszczoną.
Odeszłam, ale lekko – kroki mam swobodne.

Nie płacz i niech świat twego łkania nie usłyszy.
Zatrzymaj moje zdjęcie – zawsze będę z tobą.
Będę do ciebie mówić, używając ciszy
I będę cię dotykać wiatrem – daję słowo.

Nie odejdę na zawsze – będę w tobie żyła
I twoimi śladami za twym cieniem ruszę.
Będę zawsze i wszędzie ci towarzyszyła,
A, że nieco inaczej… - tak po prostu muszę.



środa, 12 lutego 2020

Z TOBĄ


Idę na spacer i twe kroki słyszę,
Co jeszcze bardziej akcentują ciszę.
Ptak w drzew bezlistnej z gałęzi pościeli
Z tej ciszy dźwiękiem drwić się nie ośmieli,
Więc wszystko wokół błogim jest spokojem,
Gdy o poranku idziemy we dwoje.

Wiatr mnie ramieniem swoim obejmuje,
Szelestnym szumem tłumaczyć próbuje,
Skąd się to wszystko wokoło tutaj wzięło
I tak naprawdę od kogo poczęło,
Więc się wsłuchuję w każde jego słowo,
Idąc przy tobie z rozmarzoną głową.

Woda palcami przejrzystego plusku
Trzyma się nurtem przybrzeżnego chrustu
I spod koryta łypie na nas okiem,
Jakby poiła się naszym widokiem,
Więc się na chwilę przy niej zatrzymuję
I pełną piersią zapach celebruję,
Co się kroplami bryzy w przestrzeń niesie
Jako żywica w drzew iglastym lesie.

Idę przy tobie ze „Zdrowaś Maryja”,
A świat wokoło mej modlitwie sprzyja:
Niebo się zdaje ukrywać swe skronie
W konarów w chwale rozłożone dłonie,
Echo powtarza słów moich pacierze
Każdy dźwięk głoski rozkochując szczerze
W ciszy, co klęczy przed wschodzącym słońcem,
Na której ustach nuty stygną drżące.

Wszystko się nagle zdaje kłaść przede mną,
Rozprzestrzeniając Nieba toń bezdenną
I odsłaniając mi Królestwo Boże,
Które na co dzień przebić się nie może
Przez tę zawziętą naturę człowieka,
Co zwodzi myśli, że swą śmierć przeczeka.

Idę przy tobie w głębokiej zadumie
A krok twój przy mnie bezszelestnie sunie.
Skrzydłem zahaczasz o przydrożne krzaki,
Budząc do Jutrzni śpiące jeszcze ptaki.
Dotyk twych oczu czuję na ramieniu,
Więc spaceruję w lekkim ukojeniu.

Czas nawet zdaje się nam towarzyszyć,
Modląc się obok w kryształowej ciszy,
Wstrzymał więc zegar wskazówek westchnienia
I połknął oddech w powadze milczenia,
Dlatego wszystko zapadło w bezruchu
Jak wyostrzone we skupienia słuchu
I pochylone poddańczo przed Bogiem,
Pod którym słońce promienieje progiem.

Idę spacerkiem przy tobie z ufnością,
Czując jak krzepisz mnie swą troskliwością.
Idę przed siebie z podniesionym czołem,
Puszczając w błękit spojrzenia wesołe
Jak gołębicę, co z arki Noego
Poszuka dla mnie drzewa oliwnego,
Bym kiedyś mogła w cieniu jego spocząć
I w twych ramionach, jak dziecko, odpocząć.

Tymczasem z tobą jestem tu i teraz,
Wciąż zaczynając od podstaw – od zera
Z tą samą, świeżą, szlachetną nadzieją,
Czując jak we mnie wartości pęcznieją
I jak się wiosna w mojej duszy budzi
Wbrew ciału, które nierzadko się trudzi.

Tymczasem z tobą nigdzie się nie spieszę.
Każdą sekundą, banałem się cieszę,
Każdą kruszynę jakoby bezcenną
Podnoszę wdzięcznie, co leży przede mną,
I z tych drobinek stłuczonej całości
Sklejam kontury swej osobowości…



piątek, 7 lutego 2020

ZAŚLUBINY


Wierniejsza jesteś ty mi od cienia.
Od chwili poczęcia bez wytchnienia
Zawsze i wszędzie mi towarzyszysz,
Niczym nie mącąc codziennej ciszy.

Niesiesz mnie w dłoniach jakoby matka,
Jak pył w kielichu z opłatków kwiatka,
Jak świecę, której płomień maleje,
Gdy wiatr złośliwie ze wszech stron wieje.

Spoglądasz na mnie wzrokiem rodzica,
Który się dzieckiem swoim zachwyca.
Poisz mnie piersią czasu żywego
I dziko ciągniesz w głąb nieznanego.

Palcami włosów moich dotykasz,
Więc skronie błyszczą w srebrnych promykach.
W źrenicach moich gasisz spojrzenie
I z ust wykradasz każde westchnienie,

I ramionami ciało oplatasz
Jakbyś nie miała innego świata
Poza mną w ludzkiej, zwykłej postaci,
Która wszak niczym cię nie wzbogaci.

Widzę cię w lustrze kropelek wody –
W każdej sekundzie innej urody.
Czuję na skórze twoje istnienie
I słyszę obok słów twych milczenie.

Nastąpi kiedyś dzień mych zaślubin…
Kroki me niby kwitnący łubin
Gdzieś się rozsieją w czasoprzestrzeni
W kolorze bieli, złota, czerwieni,

A ty me oczy zamkniesz woalem
I usta zwiążesz wstążką z koralem,
I pocałunkiem wstrzymasz krwioobieg,
Wypuścisz duszę spod moich powiek

Jak gołębicę, co w błękit leci
I śnieżnym piórem skrzydeł swych świeci,
A później ruszysz wolno do tańca,
Mnie zostawiając u stóp Wybrańca

Jak matka młodą pannę zostawia
Przy Oblubieńcu na wprost ołtarza
I… nagle!, wszystko wokół zaginie,
I bezpowrotnie zniknie, przeminie

W swym końcu mając początek czegoś
Dla wszelkich zmysłów nieodkrytego…
Jakże przy tobie czas szybko leci,
Że umierają starzy, choć dzieci.