czwartek, 29 listopada 2018

PRZESTRZEŃ CZEKANIA


Zwoje cynamonu niczym pergaminu
Drzemią w kącie kredensu cierpliwie,
A na blacie rozsiane gwiazdy anyżu
Zdają się spadać z nieba szczęśliwie

I mgiełką perfum ze skórki pomarańcza
Powietrze się przechadza po pokojach,
Piernikową przyprawą kręgi zatacza,
Tańczy w aromatem rzeźbionych słojach

Niczym na plastrach świeżo ściętego drzewa,
Rozpryskując kałuże żywicy…
Zmysł płochy w ramionach rozkoszy omdlewa,
Trzymając się rozsądku spódnicy,

A ja… z kubeczkiem wywaru z polnych kwiatów
Zanurzam się w tej przestrzeni czekania
Splatając warkocze adwentowych wianków
Z duszą pokorną, bez narzekania;

A wokół magia dzieciństwa się unosi,
Czas cofając do chwil najpiękniejszych.
Świętość ciężar istnienia pod niebo wznosi,
Do spraw nad doczesność najcenniejszych.

Nic się nie liczy prócz tego, co jest teraz,
Bo zda się moment ten być namaszczonym,
Jakby człowiek zaczynał życie od zera…
Niczym nieutrudzony, niezniszczony,

Jakby dźwięk strun świeżym wydawał się krzykiem,
Oddech nowym odkryciem powietrza,
A myślenie parą nad wrzącym czajnikiem
I wzruszenie szczerym biciem serca.

Wokół wosk topi się z zapachem igliwia,
Wspomnienia przyprawiają obecność.
Jestem dzisiaj jak nigdy dotąd szczęśliwa,
Celebruję więc tę teraźniejszość.



środa, 28 listopada 2018

PIELGRZYMI


Poranione dusze na płótnie mego wzroku
W płaszczach ciał, pod którymi swe bóle chowają,
Krzątają się na tarczy w rytm pór czterech roku,
Niewidoczne z cierpieniem być się swym starają,

Ale widzę, że każda ma walizkę starą
Zatrzaśniętą na klamry i spiętą pasami,
Płowo żółtą i zdartą, a gdzieniegdzie szarą,
Służącą pokoleniom minionym latami,

A w niej wszelkie wspomnienia, doświadczeń popioły,
Fotografie wyblakłe i lustro zamglone,
Poszarpane zeszyty myśli porzuconych,
To, co osiągnięte, i to niedokończone.

Peronami się snują, szukając marzenia,
Które jeszcze się mieni dawnym sentymentem,
I pędzą za ucieczką niemal bez wytchnienia,
By ukryć się przed światem z wewnętrznym zamętem.

Poranione dusze na płótnie mego wzroku
Wieczorami z naparstkiem głębokiej refleksji
Wyciskają z swych oczu gorzki żal po trochu
Bez wyrzutów, oskarżeń czy wrzasków pretensji.

Siedzą na parapetach w powietrzu wiszących.
Patrzą w niebo z tęsknotą tylko wypatrując
Promieni nadziei błękit przebijających…
Czekają, spojrzeniami w obłokach żeglując,

Na słodycz, która deszczem obmyje ich grzechy,
Na wiatr, co wyszczotkuje ich skrzydła starannie,
Na gwiazdy spadające w kaskadach pociechy,
Na cud podobny z nieba spadającej mannie.



piątek, 23 listopada 2018

APETYT


Topią się czasem zegara wskazówki
I pluskiem sekund niczym woda z kranu
Giną bezwiednie bez żadnej wymówki
Jakby kamienie wrzucane do stawu.

Niby nie widać wokół jakiejś zmiany,
Niby ważnego nic się też nie dzieje,
Więc, aby lepiej żyć, się nie staramy,
Choć żywioł godzin żarłocznie szaleje.

Podstawiam zatem pod ten kran zamętu
Dzbanek gliniany na esencję życia
I obserwuję, co też zza zakrętu
Wyłowię wzrokiem w splendorze odkrycia?...

Nie chcę przegapić choćby kruchej chwili,
Bo nie posiadam istnienia w nadmiarze.
Mój czas, jak zachód, powoli się chyli…
Być może jutro już się nie pokażę.

Dziś pragnę złowić, jak najwięcej mogę.
Dziś pragnę przeżyć, ile tylko zdołam.
Na horyzoncie widzę wąską drogę,
A na niej siebie, więc do siebie wołam –

Do tej wyśnionej w marzeniach przyszłości,
Naszkicowanej wyobraźnią bytu,
Lecz… ona idzie i nie ma litości,
Nie patrzy na mnie, niknie w blasku świtu.

Czy kiedyś spotkam ją w swoim odbiciu?
Czy poznam taką jak ją dziś ujrzałam?
Czy może tylko zapiskiem zeszytu
Już bezpowrotnie się po prostu stałam?

Patrzę przez okna na łan tego świata
Trzymając w dłoniach dziennik mej przeszłości.
Czuję jak życie ze śmiercią się brata
W akcie mistycznej, wzniosłej zależności.

Wiem, że niewiele mam jeszcze przed sobą,
Że skąpo zegar odmierza me szanse.
Będę kroczyła z podniesioną głową,
Mijając marzeń moich dyliżanse

I drobnym krokiem wypłoszę jaskółki,
Wchodząc na stopnie pierzastych obłoków,
Trzaskiem przegonię sen miedzianej ściółki,
Kiedy zasieję las odgłosem kroków,

I piruetem w tiul mgły się zakręcę
Jak kwiat bawełny pod słońca okapem,
Wyciągnę w niebo zachłanności ręce
I tańczyć będę w płaszczu w szkocką kratę,

A siwe włosy na skroni stargane
Zepnę kwiatami zerwanymi z łąki.
Być może jutro już więcej nie wstanę,
Więc dziś rozkwitam niczym wiosny pąki.

Trzymaj mnie losie w swych szczodrych ramionach
Niczym kochanek tańczący z kochanką.
Niech moje ciało w rozpieszczeniu kona,
A dusza zadrży na wietrze firanką.

Czasu niewiele wszak nam pozostało,
Więc wykorzystać trzeba to, co dane,
Chociaż i tego będzie nam za mało,
Lecz by nie było to wszystko przegrane.



czwartek, 22 listopada 2018

JUŻ IDĘ


Czekasz na mnie, aż wrócę?...
Już idę do Ciebie, ale…
Nie będę taka, jak mnie wymarzyłeś,
Więc proszę, byś nie spodziewał się wcale,
Że stanę przed Tobą jaką mnie wyśniłeś.

Może kiedyś,… zanim się poczęłam…
Widziałeś we mnie dobro niczym niezmącone,
Lecz pod ciężarem złego mocno się ugięłam
I teraz życiem jestem stworzenie zranione.

Dałeś duszy przeróżne, bogate talenty,
Ale los wydłubał ciału wszelkie możliwości,
Jakby człowiek przez innych zazdrością przeklęty
Nie mógł przebić się sercem przez błonę podłości,
Więc wciąż jestem w łonie mego nieistnienia,
Krzyczę!, wołam! i błagam, by być wreszcie sobą,
Lecz echo mi odpowiada odgłosem milczenia…
Wodzę więc wzrokiem dziecka lękliwie za Tobą.

Może kiedyś chciałeś, bym wesołą była
Jak dziewczynka w różowej i zwiewnej sukience,
Która z latawcami motyle by goniła
I łapała mydlane bańki w obie ręce?,…
Lecz za wiele w mej duszy kwiatów ostu, cierni,
Za dużo odcisków na zbolałych dłoniach.
Wszystko wokół mnie drażni, męczy, nudzi, mierzi,
Choć wianuszek nadziei wciąż trzymam na skroniach.

Czekasz na mnie, aż wrócę?...
Już do Ciebie idę, pokonując zawiłe ścieżki i drożyny.
Nie będę pewnie taką, jaką mnie stworzyłeś…
Różne się poskładały na tą mnie przyczyny.

Tak wiele mnie zniszczyło…
Tak wielu ja zniszczyłam…
Tak wiele przegapiłam, liżąc własne rany.
Tak często też myślałam: po co się rodziłam?,
I dokąd lub do czego, do kogo zmierzamy?...

Dziś zostawiam za sobą to wszystko, co było.
Dziś idę przed siebie na spotkanie z Tobą.
Wiem, że to, co niedobre wcale się nie śniło,
Lecz było realną, bardzo trudną dobą.

Mam jednak nadzieję, że mnie wypatrujesz
Przez firanki obłoków z uśmiechem na ustach,
Że Ojcowską miłość nadal do mnie czujesz
Mimo tego, że rzadko byłam Ci posłuszna.

Już idę do Ciebie z tęsknotą, wzruszeniem
I żal gorzki w mym sercu nieustannie czuję,
Bo wbrew Twojej woli jestem kiepskim dziełem,
Które mało tworzy a więcej rujnuje.
ale…
Już idę! do Ciebie, choć nie zasługuję
Na spojrzenie w Twe oczy, na ciepło Twych dłoni,
Lecz bez Ciebie mój Boże pustki głód smakuję
I ta pustka potworna mnie do Ciebie goni.

Czekasz na mnie, aż wrócę?...
Już idę do Ciebie.
Tak bardzo pragnę w Twoje się wtulić ramiona.
Ciału wystarczy życie o wodzie i chlebie,
Lecz ma dusza bez Ciebie cierpi, więdnie, kona.
Wybacz zatem, że idąc nędznie Ci służyłam,
Że nie żyłam przykładnie, jak chciałbyś, statecznie.
Już idę do Ciebie, choć nie zasłużyłam,
By być w Twoich ramionach i czuć się bezpiecznie.



środa, 14 listopada 2018

NIE POWIEM


Nie powiem, gdzie jestem, abyś mnie nie zbudził,
Nie zahaczył o nici mego nieistnienia.
Nie chcę jeszcze powracać do zgiełku i ludzi…
Kocham stan ten głęboki duszy rozmodlenia.

Niby jestem, lecz na dnie ciszy przejrzystej,
Pod przezroczem spostrzeżeń, myśli dryfujących,
W toni kryształowej wody deszczem spowitej,
Pod tiulem gwiazd w tej wodzie się odbijających.

Wszystko czuję: echo, dźwięk, wibrację słowa,
Strumień powietrza, które skórę mą całuje.
Do powrotu w codzienność nie jestem gotowa,
Bo dusza nie chce, a ciało jej nie rozumie.

Na krawędzi jestem mego obłąkania,
Bo jak siebie odnaleźć?!, gdy tu nie pasuję.
Rozkładam ramiona gotowa do latania.
Skoczę w przestrzeń!, niczego wszak już nie żałuję.

Niech mnie trzyma na piersi niebo, jak matka,
Dłonią obłoków koi drżące lękiem plecy,
Niech wiruję ciężarem strąconego płatka
Niczym wstążeczka dymu nad płomieniem świecy.

Nie powiem, gdzie jestem, abyś mnie nie spłoszył,
Nie trącił moich zmysłów niczym strun gitary.
Nie wpatruj się we mnie i zamknij proszę oczy,
Zatrzymaj na ten moment w mieszkaniu zegary.



AUKCJA

Mam wrażenie, że nic nie ma, nic się nie liczy.
Wszystko wokół przestało mieć jakieś znaczenie.
Tłumy znużonych ludzi suną po ulicy.
Przerażające bije z ich twarzy zmęczenie.

W szufladkach marnej doby czy spraw osobistych
Czekają pod kominkiem na znak wybawienia.
Kolor ich skóry martwy i niemal przejrzysty
Odsłania nagą duszę w stanie przygnębienia.

Nie cieszy już plusk wody czy szelest listowia.
Nie wabi zapach kwiatów doprawiany miodem.
Nie ważne czy się słońce wznosi, czy też chowa…
Człowiek siedzi skurczony, trzyma w dłoniach głowę

I oczy wypatruje, gdyż tęskni potwornie,
Lecz nie umie określić za kim, albo za czym?
Niby ma własny kąt, a czuje się bezdomnie.
Nie potrafi odgadnąć, czy cokolwiek znaczy?

Wkręcony w wir nakazów niczym śruba w tarczę
Rdzewieje z każdą chwilą niemal bezpowrotnie.
Chłostany społeczeństwem niczym drzewa wiatrem
Dźwiga swój ciężar życia i od trudów moknie.

Na dłoń niekiedy skapnie mu monety kropla,
Lecz hiena zobowiązań odgryza mu rękę,
Więc zjawiskiem przez wiosnę odkrytego sopla
Można stwierdzić, że szczęście ma człowiek niewielkie.

Poniżony, wzgardzony chowa się w ukryciu,
By go świat nie zobaczył w tak okropnym stanie.
Nieustannie rozmyśla o codziennym życiu…
W piersi szarpie mu serce zrozpaczone łkanie.

Ciągle w górę jak Syzyf z kamieniem u szyi
Ciągnie ciało, co buntem odmawia współpracy,
Czuje duszę, co w bólu się kuli i chyli,
Pędząc żywot na ziemi nędzny i żebraczy.

Taśmę jednak obraca korbka znieczulicy,
Przesuwając szeregi ludzi – eksponatów
Na betonowym jęzorze wśród kamienicy
Niczym łańcuchy stworzeń wyrwanych z zaświatów

I młoteczkiem uderza, przebijając cenę
Poświęceń, wyrzeczeń i niewolniczej pracy.
Cały proces pogłębia zaszczute milczenie
Mózgów rozszarpywanych pazurami praczy.


poniedziałek, 12 listopada 2018

SPACER JESIENNY


Poszukiwacze złota wzdłuż szlaku chodników
Pochyleni w swej pracy, szumem pochłonięci
Przesiewają opiłki na chwałę złotników,
Rozsiewając listowie przez sito gałęzi,

A ja pod tym opadem kropel jakby miodu
Przyglądam się ich pracy z wielką fascynacją.
Oczy me zachłannością bezkresnego głodu
Płyną w deszczu listowia z niebywałą gracją,

Jakoby oderwane od czasu i ziemi,
Zawieszone latawcem pod sitami złota.
Rozpościeram ramiona w tej słodkiej przestrzeni…
Budzi się w moim sercu przedziwna ochota,

By, niczym puch dmuchawca, zawisnąć pod niebem,
Obyć ciało w strumieniach złocistego deszczu,
Wzbić się w wszechświat donośnym i radosnym śpiewem
I aby żyć powoli w szczęściu bez pośpiechu.

Stoję z twarzą wzniesioną na dłonie palczaste
Poszukiwaczy złota, co liść przesiewają.
Słońce strącone z drzewa moje włosy głaszcze.
Fale szelestu, plusku wszem mnie obmywają.

I tak stoję bezwstydnie w wodospadzie chwili,
Nie zwracając uwagi na to, co dokoła.
Ciało me tonie w skrzydłach złocistych motyli,
Dusza tańczy sercem beztroska i wesoła.

Poszukiwacze złota nawet mnie nie widzą,
Pochyleni nad sitem splecionych konarów
I opiłkami słońca wszędzie hojnie sypią,
Kołysząc się w rytm senny jesiennych zegarów.