poniedziałek, 29 czerwca 2020

ŻYCIE MOJE...


Jakże ciebie miłuję życie nade wszystko!,
Choć już chmurą zawisłoś nad moją kołyską,
Choć bywałoś nierzadko podle uszczypliwym,
Ale moim jedynym, bezwstydnie prawdziwym.

Jakże ciebie doceniam, choć jest niewyśnione.
Na ramionach twych widzę rany niezliczone,
Na twych dłoniach odciski od noszenia krzyża.
Gorycz mego cierpienia nas do siebie zbliża.

Jakżeś brzydkie, bo proste i w zniszczonych butach.
Do obcasa podkowa na opak przykuta
Wciąż zahacza o drogę, więc wciąż się potykam.
Nie narzekam, lecz czasem obolała wzdycham,

Ale idę uparcie, gdzie mi nakazujesz,
Choć drwisz ze mnie i często też ze mnie żartujesz.
Mimo tego wszystkiego bardzo ciebie kocham
I urazy nie czuję, i w sercu nie chowam,

I choć bywasz złośliwe, a niekiedy szczodre,
Mamże ciebie za życie skromne, ale dobre,
I na inne przenigdy bym nie zamieniła.
Może tylko gdzieniegdzie nieco poprawiła,

Byś jak wóz drabiniasty kołem nie trzeszczało,
By wszystko w tobie sprawnie grało i huczało.
Nie musisz mnie rozpieszczać, nosić na baranach,
Nie możesz jednak ciągle więzić na kolanach.

Bądź, jeśli chcesz, kapryśne, ale sprawiedliwe,
A wobec mych wysiłków mądre i uczciwe,
Udźwignę wówczas wszelkie twe zmienne nastroje,
Gościną udobrucham smutki, niepokoje.

Płyną nam bezpowrotnie znajomości lata,
Niechajże więc mam w tobie siostrę, albo brata,
Niechże w tobie dostrzegam w nędzy przyjaciela,
Niechże nas nic nie skłóca i nic nie rozdziela.

Tyle razem przeszliśmy, tyleśmy przetrwali,
Tyleśmy się ścierali, tyleśmy wspierali
I mimo wszystko razem szliśmy ramię w ramię
Bez względu, co nas jutro o wschodzie zastanie.

Ja ciebie podpierałam, tyś mnie prowadziło –
Różnie to między nami, życie moje, było.
Nie potrafię ci jednak odmówić miłości,
Boś jest źródłem, owocem mojej tożsamości.

Będę cię pielęgnować na me stare lata.
Jeden cel, jedna droga nas ze sobą swata.
Wesprzyj się moje życie na moim ramieniu,
Ja się skryję z rozkoszą w twoim życiu cieniu –

I tak razem przebrniemy czasu szlak wskazany,
Wskazówkami brutalnie, równo odcinany,
A kiedy już do mety nareszcie dojdziemy,
Przy filiżance kawy wspólnie odpoczniemy.



ZIEMIO MOJA...


Oj, ziemio moja smutna z łezką melancholii,
Co zastygła przy rzęsach lustrzanym odbiciem,
W kapeluszu chmur spiętych bukietem piwonii
I z woalem deszczu, co zasłania oblicze

Mogłabym tak z tobą zatracić się w zadumie
Bez słów, z ustami jak motyl na filiżance…
Cisza uważnie słucha, najwięcej rozumie,
Więc można się jej żalić z ufnością jak matce.

Niech świat śpi, bowiem ludzie są nam niepotrzebni.
Stłukliby tylko dźwięk najczystszego skupienia…
Tak opływa nas błogi spokój łask podniebnych
Słodyczą, co się sączy z myśli rozmarzenia.

Niech zatrzyma się koło we szprychach wskazówek,
Niech hamulcem zatrzeszczy orbita w wszechświecie,
Niech milczenie jak lodem zetnie ton półsłówek,
Wiatr niech rzuci pod echo szelest, szum w monecie,

A brzęk tego bilonu, co w chodnik się wkręca
Piruetem zatacza coraz większe kręgi
Niech dotykiem rozkrusza zatwardziałe serca,
By te serca jak słońce przędły złote wstęgi;

A ja z tobą w drzew splotach, w warkoczach gałęzi,
Pod płótnami listowia, co ku nam się chylą
Będę siedzieć w bezruchu, chociaż czas gdzieś pędzi,
Będę się delektować tą wyrwaną chwilą,

Jakby wszystko się działo nie wokół, a obok,
Za kurtyną, co szklaną opada falbaną.
Wystarczyłoby tylko przeskoczyć jeden krok,
By się przebić do ciebie, która byłaś daną,

By cię odkryć na nowo w twej dziewiczej szacie,
By cię dostrzec w bogactwie owoców płodności,
By zobaczyć twe oko w przydrożnej rabacie
I by poznać smak twojej dzikiej namiętności,

Lecz… niewielu jest zdolnych do tego spotkania,
Więc niech lepiej się w domach zatrzasną na wieki.
Pragnę celebrować ów stan adorowania…
Opadają beztroską półsenne powieki,

Jestem zatem przy tobie z prawdziwą rozkoszą,
Jakoby nas ze sobą nic nie rozłączyło.
Fale twego oddechu w przestrzeni mnie noszą,
A ciało jakby w obłokach się unosiło…

Ziemio moja zmęczona, wzgardzona, zdeptana
Z siwym włosem pajęczyn w rozszczepionych końcach
Kiedy będziesz, jak kiedyś, wreszcie doceniana?!...
W twych źrenicach samotność mimo wschodu słońca…



piątek, 26 czerwca 2020

PRZEBUDZENIE


Zza horyzontu wznosi się monstrancja,
Wolno,… powoli wynurza się w górę.
Świat się nieśmiało jej złotem rozjaśnia.
Cień spod drzew pełznie w jakąkolwiek dziurę,

A smugi światła jakoby strumienie
Zdają się z pluskiem po ziemi rozpływać.
Na ustach dźwięku zastygło milczenie.
Chór w tym momencie już zaczyna śpiewać,

Chwaląc i wielbiąc wschodu przebudzenie
Pośród gałęzi altem i sopranem,
Przez barytonu lekkie wychylenie,
Basem, co w liściach się odznacza drganiem..

Wtem jakby cisza z nieboskłonu spadła,
Wielkim skupieniem rozprysła się wszędzie
A okolica jasnością pobladła
Promienie słońca w palcach traw swych przędzie.

Wszystko dokoła w monstrancji się skupia,
Jakoby oczu oderwać nie chciało
Od Ciała, w którym pocieszenia szuka
I Krwią którego życie kiełkowało.

Wtem!, gdy się Ciało ów w górze unosi,
Natura zdaje się głowę pochylać…
Niewyczuwalnym szeptem wdzięcznie prosi
O łask zdrój, który płynie z chmur w motylach…

I wnet się modły szelestem zbudziły
Wargami wiatru w przestrzeń prowadzone.
Monstrancja płonie ogniem płodnej siły,
Topiąc, co wstrętem zostało skażone.

Płótno jasności ,jak żagiel na falach
Rozpięty niemal do nieprzytomności,
Dryfuje w słońca błyszczących koralach,
Mieniąc się blaskiem wodnej przejrzystości.

I znowu!, chóry w pierzastych kostiumach
Jak gregoriańska chwila adoracji,
Brzmią nut rozdźwiękiem w szelestach, poszumach
Na strunach czystej, wyraźnej wibracji…

A, ja pod nieba promiennym sklepieniem
Tonę w monstrancji mego przebudzenia,
Chyląc w pokorze głowę z uniżeniem,
Jako kruszyna wszelkiego stworzenia.



czwartek, 25 czerwca 2020

ŚWIADOMOŚĆ


Żyć świadomością, że dziś można odejść
W trakcie śniadania lub w drodze do pracy.
Czasami warto tak do czasu podejść,
Że co przemija nic przecież nie znaczy.

Żyć świadomością, że o każdej porze
Powietrze w płucach, jakoby jaskółka,
Czymś wypłoszony wyrwać się w lot może,
Sypiąc na rzęsy pogubione piórka.

Żyć świadomością, że ciało omdlewa
Niczym kwiat wody spragniony w upale,
Który się końca niż cudu spodziewa,
Więc się osuwa ku ziemi niedbale.

Żyć świadomością, że chwila ostatnia
Nam towarzyszy w tym właśnie momencie,
Powieka ciężka tnie strumienie światła…
Ulotnym bywa oraz kruchym szczęście.

Żyć świadomością, że to raz ostatni
W oczy z miłością dzisiaj się zagląda,
Że nigdy więcej już się nie rozjaśni,
Bo śmierć nas w każdej minucie podgląda.

Żyć świadomością, że można zmarnować
Wszystko, co dane nam było w prezencie.
Lepiej się zawsze i wszędzie pilnować,
By się nie stracić w codziennym zamęcie.

Żyć świadomością własnej doczesności
Trzeba, by nigdy nie zgasić radości,
By w każdej drobnej, marnej banalności
Dostrzec bezcenny wymiar jej wartości,

Bo przeżywanie życia w świadomości
Pozwala więcej uchwycić, zobaczyć,
Odsłania zmysłom stan wyjątkowości,
Wiele docenia i wiele tłumaczy,

Wznosi się ponad przeciętność istnienia
I celebruje zegara westchnienie
Jak drogocenny nasz skarb doświadczenia
Bez względu na treść doznań i znaczenie.



piątek, 19 czerwca 2020

KULT-URWA!


Zdałoby się, że Polska ma swoją elitę,
A tu jest środowisko prostactwem podszyte.
W większości celebrytów kult – urwa! się świeci
I kultura niestety na łeb, szyję leci.
Na scenie ludzi spotkasz utalentowanych,
A w życiu, gdy jest konflikt, chamstwem rozhasanych,
Gdyż w ringu politycznym sypią „–urwy”, „- uje”,
Aż w złości tej okrutnej mózg im się lasuje –
Tak więc się gwiazdor pręży w prostackim amoku
I wpycha się w kamerę to z dołu, to z boku,
I rozdziera gębę, jak odbyt obesrany,
Krzycząc: „To –uj! – w dodatku przez kogoś – je…any”,
Od czasu to do czasu usta przecierając,
Gdyż śliną niczym jadem wokoło rzygając.
Pomyliłby się być może przy recytacji,
Ale w obronie swoich osobistych racji
Każdą metodą publicznie się posługuje,
Nawet!, jeśli takowa wcale nie pasuje,
Więc niszczy dobre imię, depcze reputację.
Widać: ważne by dupa miała swoją rację.
Z tego też powodu się głowę poniewiera,
Obnażając swój poziom wszak poniżej zera.
Niejeden drwi, że naród jest z folwarcznych chłopów,
Chociaż to on nogawką nie zasłania snopów,
Które z butów wystają słomą rozdwojoną,
Sterczącą łodygami jakoby koroną.
Oj, kiepska to kondycja tej polskiej kultury.
Wdziękiem i elegancją mało błyszczy który.
Dla wielu elokwencja jest obcym językiem,
A „-urwa” się wydaje znaczącym przytykiem.
W programach wszem znanego w Polsce publicysty
Szczerzą się uzębieniem niczym u dentysty
Bezwstydnie sobie wzajem w majtki zaglądając
I o intymnych sprawach dumnie rozprawiając:
Ten się chwali, że z każdym wszędzie kopuluje,
Tamten zaś ile razy w dniu się masturbuje;
Ten mówi, że choć stary, to mu ciągle stoi,
Tamta, że wszystkim daje, choć ją głowa boli.
Ułomna więc w praktyce teoria Darwina,
Wszak człowiek swoją godność na dupie wciąż trzyma
I jakoby to szympansy w stadzie bonobo
Ten za tamtym lub tamtą z ogniem w gaciach gno –
Tak kult – urwa! się szerzy, w Polsce dominuje,
Że się patrzysz na twarze jak na – urwy, –uje,
Więc każdy przed ekranem sam zachodzi w głowę,
By i swoją od dołu obnażyć połowę.
Tym sposobem się pewnie sztuka wychyliła,
We Wrocławiu w ich święto panie zgromadziła,
Zachęcając by każda cipkę rysowała –
Wpierw!, technikę plastyczną ów dzieła poznała,
Więc kobiety bez majtek na warsztaty przyszły
I, jak kiedyś zboczeńcy, na ulicę wyszły,
By się wreszcie sprzeciwić penisom na murach,
Więc się mnożą, by zdradzić, co w gaciach ma która,
I z lusterka zrysować, co pod dołem świeci,
Chociaż prostszą metodę znają małe dzieci,
Bo wystarczy podwozie do farby przycisnąć,
Aby cipę i dupę na płótnie odcisnąć,
A tu takie warsztaty, zamieszanie wielkie,
Aby poznać jak z włosem rysować muszelkę.
Dawniej pana, co płaszczem odsłaniał klejnoty,
Nachodziła policja, by dostał omłoty.
Dziś się w mediach wychwala ekshibicjonistę.
Ważne tylko, by majtki miał starannie czyste,
A czy takie, czy inne ma oporządzenie…
Ważne!, by nastąpiło jego obnażenie.
Obecnie nie zachwyca intelekt, talenty.
Każdy, kto widzi dupę, bywa uśmiechnięty.
Taki to nam króluje dziś w Polsce kut –urwa!,
Że gwiazdor to –uj bez zasad, albo i – urwa.
Dawniej się trzeba było wykazać talentem.
Dziś rzesze gołą dupą są bardziej przejęte.
Oj!, miałby Freud zagwozdkę niemałą do pracy.
Wstydem by nas udusił, mówiąc co to znaczy,
Że dupa narodowi cały świat przysłania,
Że naród przy kult – urwa chodzi bez ubrania.
Kiedy się wreszcie zbudzi w nas opamiętanie
I renesans kultury nareszcie nastanie?
Gdzie człowiek okiem nie rzuci, tam dupę widzi,
Aż się własnej w lusterku przy kąpieli brzydzi.
Niechże wreszcie obumrze w Polsce ten kult – urwa
I wstyd zdusi, że siedzi w nas – uj, albo – urwa.
Niech się wskrzesi elita! – króluje kultura,
Z której ramiona opada dostojnie purpura.



czwartek, 18 czerwca 2020

DZIEŃ


Jeszcze się dobrze dzień nie rozsiadł
Na ulubionym u mnie miejscu,
Kubeczka kawy też  nie dostał,
A już zagościł w moim sercu,
Więc rozczulona tą wizytą,
Wdzięczna, że życie me znów tętni
Pucharek z śmietaną ubitą
Podałam mu pełen czereśni.
Na oścież okna otworzyłam,
Wiatr do środka zapraszając.
Bukiet rumianku zaparzyłam,
Mięty listeczki weń wrzucając.
Słońce się wdarło przez firanki,
Rosę strzepując z kołnierzyka.
Na stole warkocz gruby chałki,
Miód, dżem w maleńkich też słoikach
I kostka masła, i dzban mleka,
Szynka, kiełbaska pokrojone,
Kosz pełen również podpłomyka
I pomidory poprószone
Szczypiorem, który rośnie w skrzynkach,
I koprem, który niczym piórko;
A na to wszystko cieknie ślinka.
Pachnie biesiadnie me podwórko.
„Częstuj się, proszę. – dzień zachęcam –
Wzmocnij się zanim pójdziesz dalej.
To wszystko daję ci od serca.
Bierz i co zechcesz, w kubek nalej.”
Dzień wybrał mleko z kroplą miodu.
Wszystkim ochoczo się częstował,
A gdy już nie czuł w sobie głodu,
Hen!, gdzieś przed siebie powędrował.
Stanęłam w progu za nim błądząc,
Wzrokiem mu wiernie towarzysząc.
Natchnienie we mnie dziką żądzą
Znów się kłóciło z ducha ciszą,
Więc przycupnęłam do pisania,
Lecz wtem się nagle dłoń wyrywa
Chętna do szkiców wypalania,
Więc tworzę szczerze tym szczęśliwa,
A czas się z domu mi wymyka,
Godziny pędzą oszalałe.
Słońce w księżyca jest guzikach.
Minuty stygną już ospałe –
Tak mi dzień mija twórczą pracą,
Noc w gości wchodzi nieproszona.
Pomysły w głowie wiecznie płaczą,
Gdy w sen odpływam odprężona.



NIEWIELE


Gdzieś o poranku deszcz się zawieruszył,
Ślad mokrej ziemi zostawił po sobie.
Czy się wypłoszył, czy może czymś wzruszył?...
Zniknął jakoby myśl rwana w półsłowie.

Kroplami nieba ochrzczona jest przestrzeń,
Więc niewinnością wciąż pachnie powietrze.
Przez świeżość zda się, że miejsca jest więcej,
Które się mnoży z każdą chwilą jeszcze,

Dlatego wchodzę w wiatr jak w głębię wody,
Oczy zmrużone wilgocią zraszając.
Czerpię z tej toni przyjemność ochłody,
Zmysły zmęczone półsnem rozpraszając…

I wtem!, gdzieś w górze… zapach chleba płynie,
Szczyptą płomieni przyprawiając bryzę.
Zakwas dojrzewa niczym dym w kominie,
A cisza uchem jakby zając strzyże,

Bo ten aromat zda się ogniem trzeszczeć
Niczym łamane gałęzie pod stopą.
Dusza, co głodna, wydaje się wrzeszczeć,
Bo chce, by chleba poszukało oko.

Poświata smaku kusi podniebienie
I ciało zda się uległe słabości.
Widzę bochenek, a pod nim płomienie…
Mą wyobraźnię już piekarnia gości.

Wokół zielone sokiem kapią liście,
Trawa w kryształach deszczu, który zniknął,
Światła migoczą w kroplach przezroczyście,
A chleb zapachem na wskroś mnie przeniknął.

Idę przed siebie krokiem odprężenia;
Mijam przydrożne zakamarki życia… -
W tym to ulotnym momencie istnienia
Ma podświadomość wychodzi z ukrycia,

Więc stąpam teraz po cieniutkim lodzie
Na oceanie mej osobowości
W mym obnażeniu rozpalonym chłodzie
Naga – prawdziwa, bez zbędnych czułości

I im się bardziej tak sobie przyglądam
W tym, co jest piękne i co jest paskudne,
Nikogo za nic gniewem nie osądzam,
Choć kochać wszystkich… - to jest już za trudne,

I widzę w sobie kogoś szczęśliwego,
Co chleb spożywał z niejednego pieca,
Kogoś na życie wiecznie zachłannego
I świadomego, że czas – to jest świeca,

I choć się sobie nie całkiem podobam,
I chociaż wiele mam do przerobienia,
To z sentymentem się sobie przyglądam,
Licząc me grzechy w rachunku sumienia,

Dlatego rankiem po przespanej nocy
Podczas spaceru, gdy świat jeszcze drzemie,
Proszę o łaskę Wszechpotężnej Mocy,
Że dziś się właśnie na lepszą przemienię,

A jutro jeszcze lepszą niźli dzisiaj
I z każdą dobą znacznie znakomitszą.
Co los mi daje, myślę: „Nie wybrzydzaj!”,
Dlatego oczy mi zachwytem błyszczą,

Wystarczy bowiem woda z nieboskłonu
I zapach chleba, co w piecu pęcznieje,
I droga Prawdy, by dotrzeć do Domu –
Wówczas w cierpieniach dusza ma się śmieje,

Jakby nic złego się nie wydarzyło,
A tylko lekkie progu wychylenie.
Chcę by me życie skrzydła rozłożyło
I by się wzbiło ponad czas – istnienie.