Płaczesz Niebo
nad ziemią, że taka zhańbiona,
Krwią zbroczone
ma łono, uda oraz ręce,
W piersi
martwe, obłudą roztrzaskane serce,
Sine z zimna,
lubieżnie odkryte ramiona.
Leży naga jak
dziwka w zakątku ulicy.
Śmiech
szyderczym rechotem wykrzywia jej usta.
Szczury skubią
zębami jej strzępy spódnicy.
Piersi ledwo
zasłania czarna w kwiaty chusta.
Płaczesz
Niebo, bo widok ten żebrze litości…
Trzyma w
dłoniach paluszki wyrwane i główki.,
Oczy kapią z
dłoni atramentem stalówki
Pogubione
spojrzeniem jak grosz bezbożności.
Płaczesz Niebo
i łzami oczyszczasz jej ciało,
Wiatrem z
twarzy odgarniasz włosy poplątane,
Tulisz w
objęciach jak Ojciec dziecię zbłąkane,
Szepcząc z
miłością czule, że nic się nie stało.
A ona… Cię
odpycha i w twarz Tobie pluje
Z wężami wokół
szyi, z robactwem na skroni,
Rozchyla nogi,
ramiona, śmiercią częstuje,
Drwi,
wrzeszcząc bezdusznie, że gniewu się nie boi,
Ale… gdy noc
zapada… chowa głowę w dłonie,
Opłakuje swe
dzieci skażone podłością,
W bezradności,
w cierpieniach swych matczynych tonie,
Dławiąc się i
dusząc platoniczną miłością.
Wokół cisza i
tylko kruk jej ciało skubie,
Siejąc w
przestrzeń kawałki krwią zroszonej skóry,
A ona przy
śmietnikach za czymś w koszach dłubie,
Rzucając wzrok
pod nogi, nie patrząc do góry.
A Ty płaczesz,
bo jakże?!, gdy córka Ci kona
I wbrew Twoim
przestrogom i wbrew Twojej woli
Idzie na zgubę
ścieżkami zwietrzałej soli,
Dźwiga szczątki
swych dzieci na wątłych ramionach.