środa, 26 sierpnia 2020

ECHO

 Hop!... Hop!... Hop!... Hop!... echo, gdzieżeś się podziało?!

Co się z tobą dzieje, co się z tobą stało?!

Wszędzie ciebie szukam, wszędzie wypatruję

I twego milczenia echo nie pojmuję.

 

Serce gorycz ściska, żeś gdzieś mi przepadło.

Czyżbyś w studnie echo mimowolnie wpadło?

Wszędzie las dokoła, trawa zapuszczona.

Szuka ciebie dusza za tobą stęskniona.

 

Kiedyś pośród kwiatów polnych mi gościło,

O obrzędach na wsi rozkosznie prawiło.

Krwawnik pospolity parasolem chronił,

Gdy dzwonek rozpierzchły dźwiękami cię gonił;

 

Rogownica polna ciebie kołysała,

Jakby cię niczemu wręcz oddać nie chciała;

Ostrożeń łąkowy kwiatem cię rozpieszczał;

Goździk kropkowany witał jako wieszcza;

 

Pszonak drobnym kwiatem niczym złotem sypnął,

A bodziszek drobny małym oczkiem łypnął;

Bluszczyk kurdybanek na ciebie spozierał,

Gdy cię jaskier ostry pąkami podpierał,

 

A driakiew gołębia razem z polnym makiem

Szeptały ci w ucho melodie jednakie;

Wrotycz pospolity i lekarski mniszek

Miodem napełniały dla ciebie kieliszek;

 

Pięciornik się prężył przed tobą dostojnie

Czy przetacznik perski gościł ciebie hojnie,

Wrotycz pospolity, albo i dziewanna,

A dziś… tylko lasy, a w tych lasach sarna…

 

Nie ujrzysz łąk pełnych takich kwiatów polnych,

A jedynie trawy, a w nich wiatr bezdomny,

Który cię przegonił gdzieś, hen!, w sine dale…

Dziś bez ciebie smutno, a było wspaniale.

 

Hop!... Hop!...  drogie echo z moich lat dzieciństwa.

Na wspomnienie ciebie tli się w oku iskra.

Szukam polnych kwiatów, lecz ich nie znajduję,

Więc za tobą echo smutki wypłakuję.

 

Chciałaby ma dusza w tobie się zasłuchać,

Ale musi ciebie po ugorach szukać.

Dziś już tylko lasy ślad twój powielają,

Bowiem polne kwiaty szumem nie śpiewają…

 

Odeszły wraz z tobą, zniknęły… na zawsze?!...

Boję się, że pamięć obraz lat tych zatrze,

Więc jak ciebie widzę, tak cię zapisuję

I się twoim głosem polnym delektuję.

 

Nie odchodźże echo i mnie nie porzucaj.

Bądźże przy mnie zawsze i przy piecu kucaj.

W chwilach, co trud niosą, nuć mi polne kwiaty.

Ten, kto ciebie słucha, jest człowiek bogaty.




KOLĘDNICY

I ruszyli kolędnicy –

Ona w spodniach, on w spódnicy;

Ona włos anielski miała,

W którym głowę swą schowała;

On od owcy wełny kłęby,

Pelerynę w złote pędy;

Ona sadzą wymazana,

Kożuch wdziała jak z barana;

On brokatem jak śnieg świecił

I w pończochach z wzorem sieci,

Na szpileczkach krok koślawił

I od śmiechu krtań swą dławił;

Ona w butach jak w kajakach…

Usiąść, z rozbawienia płakać.

Tak ekipa w tym duecie

Żart za żartem płynnie plecie,

Od chałupy do chałupy

Odciskając swoje buty.

„Bóg się rodzi” – duet pieje,

Aż od śpiewu noc truchleje.

Drzwi na oścież otwierane,

Stoły suto zastawiane

Gości hojnie zapraszają

I co mają, szczerze dają,

Więc od domu tak do domu

Z wielkim hukiem równym dzwonu

Idzie kolędników duet –

Kolęd niesie ich piruet.

Po godzinach ona wraca,

W owczej wełnie się obraca,

Na szpileczkach ledwo stoi,

W opowieściach chaos dwoi,

Ale jego gdzieś zgubiła,

Bo zdradziła go wszak siła,

Więc synowie wyruszyli,

Gdyż o ojca się zmartwili,

Co go matka gdzieś posiała,

Gdy z gościny z nim wracała.

Białą drogą idą chłopcy.

Wzrok ich strzela niczym z procy.

W zaspy śniegu zaglądają.

Serca w strachu kołatają,

Że im ojciec gdzieś zamarznie,

Że mu zima życie zgarnie.

Iskrzy srebrem śnieg na ziemi,

Gwiazdą białą świat się mieni,

A po ojcu ani słuchu.

Cisza drzemie w śnieżnym puchu…

Wtem z oddali się wyrywa

I w przestrzeniach się rozpływa:

„W żłobie leży, kto pobieżny…”

Ojciec w śniegu orłem leży,

Ze spokojem kolędując,

Kończynami wymachując

W rytm muzyki, upojenia,

W gestach jednak odrętwienia,

Więc synowie go zławiają

I po śniegu go ciągają

Jak narciarza z pleców bólem –

Delikatnie oraz czule.

Ślizgiem ojciec jest ciągniony

I do domu prowadzony.

Włos anielski ma na głowie.

Śpiewa, czkając wręcz w półsłowie:

„Przybieżeli do Betlejem…”

Syn się jeden, drugi śmieje.

Ojciec głowę w piersi tuli,

Półsnem ciało słabe kuli,

Po czym nagle z orzeźwieniem

Gna przed sobą kolęd pienie.

Za nim echo więc powtarza,

Co na ustach się mu zdarza.

Gdy do domu jednak wchodzi,

Rozciągając tak zawodzi:

„Lulajże Jezuniu, lulaj…

A, Ty Go matu… przytulaj…”

Nie dokończył, bowiem zasnął.

Zasypiając, jeno mlasnął

I obrócił się plecami,

Świecąc w kołdrze obcasami.

Tak się skończył czas kolędy,

Trubadurze świąt popędy,

Co przez Wąsosz wszem pędziły,

Nim się w śniegu pogubiły.





JESIEŃ

O, idzie pani w kapeluszu z słomy,

Z którego trawy pióropusz wyrasta.

Włos jej srebrzysty, delikatnie płowy

Wrzosów związuje wstążeczka kwiaciasta.

Tren białej sukni ciągnie się poświatą

I na gałązkach poprutej koronki

Nić rozpościera, jakoby serwetą

Zdobiąc mijane po drodze zakątki.

Spod pantofelka przekwitnienie wschodzi.

Od pocałunku liście się rumienią.

Cień jej nieśmiały wiernie za nią błądzi,

Nie ulegając wyblakłym promieniom.

Falbaną trąca nasiona z łodygi,

Gdy dłonią gładzi przejrzałe kielichy.

Wszystko się wokół wydaje na niby…

Snuje się za nią w rozmarzeniu cichy

Obraz istnienia podobny wspomnieniom,

Który pod pędzlem jak impresjonizmu

Zda się wyrywać łzawiącym westchnieniom

W krótkich, ulotnych odgłosach liryzmu,

W bliźniaczo krewnych deszczu partyturach,

Co o paprocie nuty rozpryskują,

Z których pozornie melodia ponura

Dźwięków, co serce do głębi przejmują,

Leci w błękity ptactwem w pęku kluczy,

Zawodząc gęsi, żurawi lamentem…

Za nimi dzika bezdomność się włóczy,

W dłoń wypłakując oczęta przejęte.

O, idzie pani z piórem w kałamarzu,

Na blaszkach liści strofy zapisują.

Wiatr je powtarza, jakby przy ołtarzu

Modły z pamięci czule recytując.

I… choć świadomy, że miłość ta minie,

Śpiewa jej wersy szumem i szelestem,

A z rozrzewnieniem gra na mandolinie

Echo, co wersy te ponawia szeptem.

Dęby i brzozy korony swe chylą

W poszanowaniu tego zakochania,

A jęki sosen ze współczuciem płyną

Jakby świadome rychłego rozstania

Kochanka z panią piękną w białej sukni,

Która na niego nie zwraca uwagi.

Już nawet rzeka wygrywa na lutni

O sercu, które porzucone krwawi,

Lecz mimo tego wiatr się nie poddaje

I za tą panią snuje się w obłędzie.

Ona przy stawie pobliskim przystaje,

Jakby czekała, co w tej chwili będzie…

A wzrok jej wznosi się w posępne chmury.

Nostalgią usta mocno podkreślone

Niemal bezdźwięcznie budzą swe kontury,

Puszczając w błękit słowa uskrzydlone,

Lecz nikt tej mowy nie zna, nie rozumie…

Ona się zdaje pączkować zaklęciem.

Gałęzie płaczą w szalonym poszumie,

Liśćmi rzucając jak ryżem na szczęście,

A traw przybrzeżnych pałki jak wahadła

Na boki – starych zegarów zwyczajem –

Kołyszą ważkę, co na nie usiadła

I w lustrach skrzydeł błysk wody oddaje…

A wokół cisza niczym przestraszona

Kuca w ukryciu, zaciskając dłonie.

Zda się przez panią niezauważona,

Chociaż spojrzenie na jej licach płonie,

Więc się powoli z kryjówki wychyla

I w stronę pani z zawstydzeniem zerka,

A pani trzyma w swych dłoniach motyla

I szelest kartek pod jej palcem pęka,

Wciągając w liter ścieżyny źrenice,

Które od świata zdają się odstawać…

Wierzba zsunęła włosów przyłbicę.

Widać!, nie można tej pani przeszkadzać,

Która się w książkach nagle zatraciła

I odpłynęła od rzeczywistości.

I chociaż wiatru w głowie zawróciła,

Nie skorzystała z uroków miłości,

A gdzieś zastygła w melancholii bycie

Obecna ciałem, lecz duchem ulotna.

Śladami kwiatów suszonych w zeszycie

Piękna jest, krucha i zmysłom ulotna.