piątek, 26 marca 2021

ODA?!... O POLAKU

Jakież serce w narodzie ducha w piersi piecze,

Że wojuje na co dzień i ogniem, i mieczem?!...

Dzieci swoje w kolebce bezwzględnie tresuje

I do rywalizacji brutalnej szykuje,

Sycząc, jakby z pozycji ich anioła stróża,

Że przed nimi jest życie, czyli wojna duża,

W której chwyty wszelakie są i dozwolone –

Ważne!, nie jak?!, by zdobyć na swą skroń koronę,

A, kiedy już się dupą na tronie zasiędzie,

Niczym kura, choć głupia, na wysokiej grzędzie,

By wymusić na wszystkich ślepe posłuszeństwo,

Kosztem innych, choć mądrych, uczcić swe zwycięstwo.

W Polsce, zda się, nie rozum, ale sprytu siła

Ponad wszelkie mądrości triumfalnie się wzbiła,

Więc się jeden drugiemu w gardło zębem wbija,

Wrzeszcząc, pięścią despoty stołu blat rozbija

I nie słucha, co inny ma do powiedzenia,

Ważne wszak, by „moje!” było sensem istnienia.

Kipi w ludziach nienawiść, zazdrość trawi kości,

Zawiść, egoizm, podłość w gardło wbija ości.

Mści Polak rodaka oraz zemstą rujnuje,

Przekleństwem z ust Pawlaka, jak Kargula, szczuje,

A w niedzielę przykładny podczas nabożeństwa

Znak pokoju rozdaje, jak z szczerego serca.

Kiedy jednak Kościoła próg nogą przekracza,

Postępuje tak podle, że sobie uwłacza.

Łypie okiem na boki, sąsiadów podgląda,

Ludzi wielkich sukcesów w ekranie ogląda

I we wszystkich się stara znaleźć coś podłego –

Tylko w sobie nie widzi niczego zdrożnego,

Przekonany, że w butach do Nieba poleci,

Mimo tego, że dupą bezczelności świeci.

Sztuczna w takim życzliwość, serdeczność kłamana.

Prostak to, a udaje w wielmożności pana.

Niby z lepszej rodziny, ma papier docenta,

A nie jest nawet cieniem stóp inteligenta.

Prestiż sobie podnosi aktami własności,

By być panem czcigodnym na królewskiej włości.

Wartość swoją pompuje, jak sroka, błyskotką

I obstaje, by jemu było tylko słodko,

Więc po głowach, jak trupach, na szczyt się wdrapuje,

Do czynienia wszystkiego prawo uzurpuje,

Gardząc bliźnim i siebie na piedestał wznosząc,

Żądając, rozkazując, nigdy jednak prosząc,

A niszcząc konkurencję, pomaga złodziejom,

Że się później z wariata inne państwa śmieją.

Sprzedałby własną matkę, gdyby mógł zarobić

I egocentryzmowi swojemu dogodzić.

Jak się to rozprzestrzenia w Polsce ta zaraza,

Przygląda się bezradnie Zygmunt Trzeci Waza…

Dzięki Bogu!, są jeszcze w tym narodzie ludzie,

Którzy, mimo przykrości, w codzienności trudzie

Serc szlachetnych, sumienia, ducha nie stracili

I się w wyścigu szczurów wolą nie stopili;

Którzy mają kulturę i światło mądrości,

I stawiają przed sobą głos swej wrażliwości;

Którzy nie tylko słowem, ale także czynem

Niosą, jak sztandar, w życie do dumy przyczynę;

Którzy cenią człowieka, że jest on człowiekiem;

Którzy radością karmią, jako matka mlekiem;

Którzy to upadłego z rynsztoku podnoszą;

Którzy za innych bardziej, niż za sobą proszą.

To dzięki Nim jest we mnie duma pochodzenia.

Żem Polka! – głoszę wszędzie i bez zawstydzenia.




czwartek, 25 marca 2021

NICZEGO, OPRÓCZ CIEBIE

mojemu mężowi

Niczego nie pragnę, prócz czasu z Tobą –

Wspólnych zachodów oraz wschodów słońca,

Kroków stawianych jednakową drogą.

Ty – nurt, ja – woda w Tobie naprzód rwąca.

 

Niczego nie chcę, prócz Ciebie przy sobie

I dłoni naszych splecionych palcami,

Włosów, co srebrzą się wiekiem na głowie,

I zdjęć zrobionych naszymi oczami.

 

Niczego nie pragnę, prócz serca Twego,

Na którym kładę skroń myślą strapioną

I które szeptem głosu rytmicznego

Pociesza duszę w Tobie zadłużoną.

 

Niczego nie chcę, prócz wspólnej herbaty

O świcie, albo wieczorową porą.

Wszyscy kupują swe szczęście na raty,

A moje ręce z Twoich szczęście biorą.

 

Niczego nie pragnę, oprócz starości

U Twego boku przy wspólnym spacerze,

Prostych, prawdziwych oznak Twej miłości

W nadziei jutra oraz w szczerej wierze.

 

Kiedy pomyślę, że Cię kiedyś stracę

I że zostanę tu od Ciebie dłużej,

Świadomość tego po kryjomu płacze,

Samotność w bólu niezaradną wróżę.

 

Oby nam dane było, mój Kochany,

Żyć jak najdłużej, ramię w ramię idąc.

I w przejrzałości ciał przekroczyć bramy

Nieba, z którego ateiści szydzą.




wtorek, 23 marca 2021

MANIA ŚPIEWANIA

Uparła się Mania – pani sroka,

Patrząc że na świat dumnie z wysoka,

Iż będzie śpiewać w chórze z ptakami

Przed wschodzącymi słońca promieniami.

Stanęła prężnie w amfiteatrze

Przed dyrygentem – panem słowikiem

I dźwięki z dzioba wydając straszne,

Zdała się przestrzeń drażnić wielkim krzykiem.

Ptaki się w niebo z lękiem zerwały,

Jakby spłoszone przez drapieżnika,

I z panią sroką śpiewać nie chciały,

Gdyż głos jej hałas okrutny przenika.

„Och, droga pani… – pan słowik wzdycha,

Nieśmiało tworząc argumentację –

Och, do opery się pani wpycha,

Lecz niszczy pani wszelakie tonacje.

Nut pani nie zna, przyznać to muszę.

Słuchu też pani wszak nie posiada…

Wybaczy pani, że to poruszę,

Lecz niechże pani wśród widzów zasiada.”

Na to się Mania złością uniosła

I w gniewie skrzydło w pięść zacisnąwszy,

W stół uderzyła i trzask rozniosła.

„Mój głos – krzyknęła – nie jestże najgorszy!

Nikt mi śpiewania wszak nie zabroni.

Chcę, bo mam talent, i będę ćwierkać.

Ja możliwości mamże na dłoni

I jeszcze z dumy wielkiej będę pękać.

Pan, drogi panie, pojęcia nie ma,

Że sztuka bywa wolną w przekazie.

Pewnie dlatego mnie nie docenia,

Więc, żegnam pana!... i mówię na razie.”

To rzekłszy, sroka w górę się wzbiła,

Skrzydła rozpięła na wysokości,

A gdy świecące coś zobaczyła,

To przyspieszyła lotem w swej prędkości

I obniżając poziom podróży,

Chwyciła dziobem to, co znalazła –

Ta skłonność sroki chwały nie wróży,

Bo dobre imię „złodziejką” jej skradła;

Lecz cóż poradzić na Mani słabość?!

W domu ma pełno kradzionych rzeczy,

A gdy odczuwa z kradzieży radość

Na całe gardło przeokrutnie skrzeczy.

Przed świtem Mania się wystroiła.

Pióra w błyskotki poubierała.

Głos przed lusterkiem przez noc ćwiczyła,

A przed porankiem do chóru pognała.

Rozsiadła się sroka na gałęzi,

Błyszcząc srebrem, złotem, koralami,

I pośród treli głosu nie szczędzi,

Strzelając dźwiękiem, jak karabinami.

Wszystkie się ptaki nagle spłoszyły.

Słońce z pieleszy wyjrzeć nie chciało.

Drzew się konary w ciszy skuliły.

A, Mani gardło przerażenie siało.

Zanim się sroka zorientowała,

Że wszyscy w strachu gdzieś odfrunęli

I że w operze sama została,

Słońce załkało, leżąc wciąż w pościeli

I świat się zalał deszczu rozpaczą,

Więc sroka w smutku wraca do domu.

„Czy mi mój występ kiedyś wybaczą? –

Siorbała nosem, płacząc po kryjomu.

Na te się słowa sowa odzywa,

Co wszystko z dębu obserwowała.

„Czasem – powiada – tak właśnie bywa,

Gdy się talentom głowa nie poddała.”

„Ja chciałam śpiewać. – sroka tłumaczy –

Co w tym takiego niepoprawnego?

Czy to coś złego, na litość!, znaczy,

Że pragnę częścią być chóru ptasiego?”

„Każdy – wtem sowa dumnie wykłada –

Ma w sobie dary niezastąpione.

Każdy talenty, jakieś posiada,

Więc w ich nam trzeba podążać że stronę.

Ty, na ten przykład, śpiewać nie umiesz,

Więc do opery się nie nadajesz,

Lecz, jak nikt!, modę dobrze rozumiesz

I od jej nurtów strojem nie odstajesz.

Zajmij się może projektowaniem.

Szyj piękne ciuchy, twórz biżuterię.

W tym widzę twoje wszak powołanie.

Koliber Jeremi ma kafeterię… –

Sowa przypadkiem sięga w zadumę –

U niego mogłabyś coś wystawić.

Do życia podchodź zawsze z rozumem.

Ot!, co ci mogłabym sroko doradzić.”

I tak to sroka u Jeremiego

Karierą swoją debiutowała.

I nie masz krawca od niej lepszego –

Tak to się Mania zareklamowała.

Teraz wybitną jest projektantką

I do teatru szyje kostiumy.

Praca jej idzie sprytnie i gładko,

Więc ciągną do niej klienteli tłumy.

Chodzi wszak o to, by siebie poznać,

Aby talenty w sobie odszukać

I powołanie w swym życiu spotkać,

A nie do wszystkich drzwi za szczęściem pukać.

Jeden potrafi śpiewać, rysować,

Następny służyć mądrą poradą,

Inny naprawiać i konstruować.

Rób to, co umiesz!  -masz takie że prawo.

Nie myśl, że inni są znacznie lepsi

I że ty do nich wszak nie pasujesz.

Jeśli tak myślisz, myśl tę odepchnij,

Bo myśl taka znaczy, że się marnujesz.




APETYT

Każdego ranka wstaję w wielkiej niewiadomej.

Czas wydziela minuty skąpo, niczym lichwiarz.

Wiem – jestem do świecy podobna zapalonej,

Którą unosi w górze niepozorny lichtarz.

 

Ta świadomość kruszenia się marnego ciała,

Jak piaskowca, co ściera papier grubym ziarnem,

Być zachłanną na życie zawsze mi pozwala,

Bibeloty traktować, jakby były skarbem.

 

Odpoczywać nie lubię – odpocznę, jak umrę.

Będę leżeć wbrew sobie, spać sobie na przekór.

Zanim hebel wygładzi na błysk moją trumnę,

Pragnę żyć pełnią chciwie i wiecznie w pośpiechu.

 

Słodycz serce rozpiera, a gorycz je kurczy,

Cierpki kwas usta krzywi wręcz rozczarowaniem.

Żywot mój jest banalny, zwyczajnie przepiórczy,

Lecz we mnie ubarwiony szalonym kochaniem.

 

Nie ma dnia, w którym bym nie rozpięła swych ramion,

Niczym ptak gotowy wzbić się ponad obłoki.

Żyć, a być – wbrew pozorom to nie jest to samo,

Tak!, jak latać i fruwać, albo stawiać kroki.

 

Nie mam piór, ale wiatr nieustannie mnie nosi

I niczym ziarna zdmuchnięte z dłoni, rozsiewa.

Echo głos mej radości i szczęścia, hen!, głosi,

Więc i świat mym imieniem nieśmiało pobrzmiewa.

 

Nie mam nic – jednak więcej, niż mogłam przypuszczać.

Wolna jestem od wszelkich, przyziemnych udręczeń,

Bo zachłanność na grosz, jak latawiec, mnie puszcza,

Żyję więc trochę, jak Hiob – na gnoju wyrzeczeń.

 

Czym jest złoty zegarek zapięty na ręku?

Taką samą okową najtańszy nam bywa,

Taką samą wskazówką wypala na sercu

To, co sprawia, że z każdą dobą nas ubywa.

 

Najważniejszym się zatem apetyt wydaje

Nie na mieć, lecz na żyć i to w szalonym pędzie,

Ale zgodnie z sumieniem, co nam wartość daje,

Z podejrzeniem, że jutro może nas nie będzie.




poniedziałek, 22 marca 2021

TU... A TAM...

W otwartych oknach siadam z filiżanką kawy.

Zamykam oczy i wsłuchuję się w śpiew ptactwa.

Mą twarz dłońmi otula wiatr nader łaskawy,

I tnie ciało podmuchem z dokładnością krawca.

 

Zapach złotej forsycji przyprawia powietrze,

A magnolie koralem pąków obsypane

Zdają się niecierpliwe, choć skulone jeszcze

I jakby guzikami różu pospinane.

 

Żółte suknie żonkili obszyte falbaną

Pochylone w pokorze znad zielonych wstążek

Zdają się jakby słońcem promienieć co rano

W geście głów zastygniętych przy lekturze książek…

 

A, ja mam taką ścieżkę nad Czarną i Krasną,

Które szumnym korytem przecinają łąki –

Wąską ścieżkę porosłą, zdziczałą, lecz własną,

W którą wbija się szpaler z traw pożółkłych słomki,

 

Wokół której się wznoszą sosny rozbujane,

Dęby, jakoby dłonie berło trzymające,

Brzozy, co wierszem szumią niczym obłąkane,

Świerki się w niebo czubkiem igliwia stroszące.

 

Jeszcze tam nie rozkwitła wiosna w pełnej krasie.

Zima krokiem przemierza oszronione pola.

Sen się jeszcze rozciąga na nagiej rabacie.

Echo tęsknotą wiosny, jak szaleniec woła.

 

Głodne sikorki dziobem stukają w parapet.

Wiatr z obłoków rozpruwa śnieżnobiałe pióra.

Mróz się zdaje przemieszczać odgłosami skarpet,

Błądząc głową zadumy w nieprzyjaznych chmurach.

 

Mijam czas i przestrzeni długość, i szerokość,

Będąc ciałem gdzieindziej, duszą w innym miejscu.

Wznoszę się bez problemu na taką wysokość,

Z której patrzę na ziemię, bliską memu sercu.

 

Jestem tu, a tam ja – ta dawna oraz młoda

Z bagażami w dłoni, gotowa do podróży.

Jestem tu, a tam jest moja druga połowa,

Która w przeszłość powraca, gdy oko się mruży.




niedziela, 21 marca 2021

BÓL GŁOWY SOWY

Gdzie drzewostany gęste i stare,

Jest domków sowy dosłownie parę,

A w jednym puszczyk, w drugim włochatka,

W kolejnym syczek, obok uszatka.

Wszystkie te sowy uczyła sówka,

Która się zwała wszak płomykówka,

Zamieszkująca teren rolniczy,

Gdzie własne dzieci w nauce ćwiczy

Wraz ze wszystkimi jej to uczniami,

Które ma w szkole pod skrzydełkami,

Więc od zachodu po wschody słońca

Pracy tej sówki nie widać końca.

Wykłada dzieciom sens gramatyki,

Tłumaczy wzory z matematyki,

Odsłania również znaki przyrody,

Uczy z natury wróżyć pogody,

Z chemii, fizyki też nie odstaje,

Korepetycje z języków daje.

Wymagająca jest pani sowa.

Wobec swych dzieci sentyment chowa,

Dlatego Jurek, Stasiu czy Janek,

Marzenka, Ania oraz Marianek

Są traktowane, jak inne sówki,

Którym naukę wkłada do główki

Zapracowana pani Julita,

Co w wolnym czasie ksiąg tomy czyta.

Kochała pracę nauczycielki,

Lecz miała kłopot z Mariankiem wielki,

Bo ten się uczyć bardzo nie lubił,

Notatki z lekcji zawsze gdzieś gubił,

Pracy domowej też nie odrabiał,

A na zajęciach wiecznie rozrabiał,

Kręcił się, wiercił, bez przerwy gadał

I samoloty z papieru składał,

A kiedy lekcji była połowa,

Jęczał, marudził: „Boli mnie głowa.”,

Po czym wyfruwał niby do domu,

A na wagary gnał po kryjomu

I nic nie robił, nic się nie uczył,

Tylko po lasach, polach się włóczył –

Tak pod pretekstem bólu to głowy

Nie miał że wiedzy na miarę sowy.

Podstawy nauki były mu obce.

Takim niesfornym był Maniuś chłopcem.

A, kiedy wreszcie stał się dorosły,

Wszystkie marzenia na marne poszły,

Bo wykształcenia nie zdobył wcale

I tylko kłamać umiał wspaniale.

Do żadnej pracy nikt go nie przyjął.

Ciężko że jemu okrutnie było.

Tak kończy każda leniwa sowa,

Która narzeka: „Boli mnie głowa”.

Bez podstawówki oraz zawodu

Maniuś się słania na nóżkach z głodu.

Marzył, że będzie mieszkać w pałacach.

Dziś się przekonał, iż się opłaca

Chodzić do szkoły, uczyć się pilnie

I nie traktować życia dziecinnie.

Pałac posiadać wszak może sowa,

Lecz ta, co wiedzę w swej głowie chowa.

Wiedza jest bowiem potęgi kluczem,

Ucz się więc pilnie, by takim kluczem

Otworzyć sobie możliwości świat

I dobre życie przeszczęśliwych lat.