piątek, 12 marca 2021

SZALENIEC

Stefan drżącą ręką zapiął rozporek beżowych spodni, podtrzymywanych na linii krągłych bioder skórzanym pasem, wciśniętym w szlufki i obwiązującym talię mężczyzny szeroką klamrą. Posuwistym, niezdarnym krokiem podszedł do lustra. Dłońmi przygładził przerzedzoną grzywkę siwiutkich, delikatnych włosów, zaczesanych półkolem nad szerokim, pomarszczonym czołem. Założył kurtkę. Sprawdził kieszenie. Raz jeszcze spojrzał w lustro. Zamyślił się na chwilę, opuszczając głowę w głębokiej zadumie, po czym lękliwie rozejrzał się po mieszkaniu, jakby czegoś szukał.

- No, nie wiem… - wyszeptał do siebie – Wziąć parasol czy nie?... Może nie będzie padało?... Nie wiem, nie wiem… Może wezmę. – chwycił za drewnianą rączkę parasolki, stojącej w przedpokoju za szafką na obuwie – A, jak nie będzie padało, to będę musiał z tym kijem chodzić… - odłożył parasolkę, ale zatrzymał się w bezruchu, wyraźnie się wahając – W końcu nie jest to jakiś ciężar. No!, i mogę się też na nim podeprzeć. – wziął parasolkę i wyszedł z mieszkania, pomrukując i mlaszcząc. Ostrożnie, podtrzymując się poręczy zszedł po schodach. Otworzył drzwi klatki schodowej i wyszedł na zewnątrz z budynku, rozglądając się dokoła z niepohamowanym podziwem i zachwytem. - No, jest pięknie… - mówił do siebie – jest pięknie… Słonecznie i rześko. Pięknie, po prostu cudownie. – mamrotał pod nosem, nieustannie pomrukując i mlaszcząc. Posuwistym, niezdarnym krokiem podszedł do przystanku autobusowego, na którym stało już kilkoro wyraźnie niecierpliwych pasażerów. Stanął na boku, by nikomu nie zawadzać. Delikatnym skinieniem głowy przywitał wszystkich, ale od nikogo nie otrzymał gestu odwzajemniającego serdeczność spontanicznego powitania. Odsunął się więc w tył delikatnie zażenowany sytuacją, jakby nie chciał nikomu zawadzać. Wsparł dłonie o parasolkę, wciśniętą szpiczastą końcówką w szparę, oddzielającą fugą piachu płyty chodnikowe poukładane we wstążkę drogi przeznaczonej dla pieszych. Mlasnął. Rozejrzał się i po chwili spojrzał na zegarek, zapięty skórzanym paskiem wokół nadgarstka lewej, drżącej dłoni. – Nie wiem, czy to dzisiaj? – mamrotał do siebie – Poniedziałek, wtorek… - mówił, zwracając na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych na przystanku, którzy obrzucali go spojrzeniami wrogości i nieukrywanego szyderstwa, nie zaś współczucia czy empatii i zrozumienia dla sędziwego już wieku, mogącego przecież płatać starszemu człowiekowi przeróżne figle w pamięci – Czwartek! – ucieszył się z dziecięcą spontanicznością – Dziś jest czwartek! – zatriumfował radosnym głosem – Czwartek dzisiaj, prawda? – zwrócił się do obok stojącej dziewczyny ze słuchawkami w uszach, która nawet nie raczyła zwrócić na niego uwagi – Czwartek? – powtórzył pytanie półszeptam, ze smutkiem opuszczając głowę.

- Czwartek, czwartek. – potwierdziła tęga kobieta o czarnych, krótkich włosach.

- Dziewiąty kwietnia? – zapytał ucieszony mężczyzna.

- Dziewiąty. – potwierdziła kobieta, żując coś w ustach z wielkim zaangażowaniem.

Wtem podjechał autobus. Warkot silnika ustał. Buchające rozgrzaniem serce samochodu sapnęło i buchnęło jakby parą, po czym pojazd zdawał się lekko osiąść na kołach, niczym w kilkunastosekundowym odpoczynku. Ludzie ruszyli w stronę autobusu, wchodząc do środka szeregiem. Dźwięk kasownika, kontrolującego ważność biletów, rozprzestrzeniał się w samochodzie równomiernym odgłosem, jakby kardiologicznego aparatu, sprawdzającego sprawność serca.

- Jedzie pan?! – kierowca nieuprzejmym głosem zwrócił się do Stefana, pogrążonego w głębokiej, paraliżującej go zadumie – Jedziesz pan czy nie?! – powtórzył nerwowo pytanie.

Stefan posuwistym krokiem ruszył w stronę autobusu. Wszedł do środka. Skasował bilet i jeszcze nawet nie zdążył się chwycić poręczy, gdy, nagle!, gwałtownie autobus ruszył do przodu, przerzucając ciało Stefana na boki i obijając je o pasażerów, obrzucających staruszka spojrzeniami wrogości i niezadowolenia. Mężczyzna chwycił za ramię obok stojącego młodzieńca, starając się utrzymać równowagę, ale ten szarpnął ręką, uwalniając się od dłoni chwiejącego się starca, który niespodziewanie osunął się na podłogę, upadając bezwładnie na plecy.

- Chodź pan. – zaproponowała tęga kobieta o czarnych, krótkich włosach, pomagająca Stefanowi stanąć na nogi – Panienka zwolni jedno miejsce temu panu. – wskazała skinieniem głowy na podtrzymywanego pod rękę staruszka z parasolką – E! – krzyknęła, wyciągając młodej dziewczynie słuchawki z uszu – Panienka będzie łaskawa – powtórzyła roszczeniowym, nieuprzejmym głosem, wbijając wściekłością płonący wzrok w oczy małoletniej pasażerki – ustąpić jedno miejsce temu panu…

- Nie, nie trzeba… - zawstydził się Stefan, próbując uwolnić się z mocnego uścisku kobiecej dłoni, by się odsunąć i wtopić w ludzi wypełniających wnętrze autobusu.

- Co nie trzeba?! – oburzyła się pasażerka – Siadaj pan! – rozkazała generalskim nakazem – Trzy miejsca zajmuje…

- Przeszkadza to pani? – odezwała się dziewczyna.

- A, przeszkadza! – warknęła kobieta – Na jednym paniusia trzyma dupę, na drugim siedzeniu kopyta, a na trzecim plecak!, a niedołężny…

- Zaraz tam niedołężny… - wtrącił się nieśmiało Stefan, próbując załagodzić sytuację.

- Wiem, co mówię! – ryknęła kobieta, przeszywając złośliwym spojrzeniem siedzącego staruszka, który zamilkł natychmiast w paraliżującym go strachu – A, stary człowiek chwieje się na nogach i przewraca…

- Mam to w dupie… - bezmyślnie wtrąciła dziewczyna.

- A, to widać! – warknęła kobieta – Paniusia ma w dupie tego pana, bo paniusia ma dupę nie tylko pod pasem, ale i na szyi! Wstyd! – splunęła kobieta – Mamusia z tatusiem paniusi nie wychowali, to niech sobie dzika trzymają w domowej zagrodzie, a nie w miasto puszczają bez nadzoru!

- Po co zaraz te nerwy… - Stefan próbował wyciszyć rosnącą w napięciu atmosferę.

- Siedzisz pan?! To siedź! i nie wtrącaj się, jak w słusznej sprawie dyskusja jest! – krzyknęła kobieta.

Autobus się zatrzymał. Silnik westchnął ociężale, jakby z przemęczenia. Drzwi rozchyliły się.

- O, - zakomunikował stonowanym głosem Stefan, podnosząc się z fotela – ja tu właśnie wysiadam. Dziękuję bardzo szanownym paniom. – dodał uprzejmie, kłaniając się nisko – Życzę miłego dnia. Do widzenia. – pożegnał towarzystwo i wysiadł, a gdy autobus odjechał, odetchnął z wyraźną ulgą – Chyba już nie zdążę… - spojrzał na zegarek, a po chwili dygoczącą ręką wyciągnął z kieszeni telefon – Cholera, - zdenerwował się – nic nie widzę… - marudził pod nosem, manipulując aparatem telefonicznym, by odbijające się od ekranu promienie słońca, nie zakłócały wyrazistości wyświetlanych numerów, podporządkowanych poszczególnym imionom oraz nazwiskom – Nic nie widzę… - narzekał, coraz bardziej się denerwując, po czym włożył telefon do kieszeni, machnął ręką i ruszył z powrotem w kierunku osiedla, na którym mieszkał – Z domu zadzwonię… zadzwonię z domu… Tu nic nie widzę… - mówił do siebie ponosząc ton głosu w coraz to większym oburzeniu i złości na posiadaną niesprawność szkliście błyszczących się oczu – Trzeba było zamówić wizytę domową. – denerwował się sam na siebie, czyniąc sobie uwagi na głos i ściągając w ten sposób na siebie uwagę mijających go przechodniów – Zachciało ci się wyjścia z domu… Teraz jeszcze nogi odmawiają posłuszeństwa… Toż ci los! – krzyknął, uderzając parasolką w chodnik – O, - zauważył – tam jest park. – Odpocznę chwilę i wrócę do domu. – zdecydował, posuwistym krokiem zbliżając się do ławeczki stojącej przy głównej alei – O, jak mi dobrze. – westchnął, siadając wygodnie i wspierając dłonie o parasolkę – Jak wspaniale… - wyszeptał, zamykając oczy i w rozmarzeniu unosząc twarz w błękitne, bezchmurne niebo.

Szum drzew, falujących młodymi pędami gałęzi, oprószonych świeżutkim, drobnym listowiem opływał jego zmysły i koił zmęczenie. Podmuchy delikatnego wiatru odprężał i zachwycał, a zapach kwitnących kwiatów, rozpieszczał mgiełką słodkich perfum unoszących się w przestrzeni przyjemną bryzą.

Wtem poczuł lekkość nóg niesionych tańcem i podskakujących nad drewnianym parkietem. Usłyszał dźwięki filharmonii, która w sierpniowe popołudnia i wieczory grywała w Ogrodzie Saskim różnorodne utwory muzyczne od klasycznych partytur po rockendrolowe kawałki, porywające ciało melodyjnym szaleństwem. Nie otwierając oczu, widział opływającą go falę tancerzy, wirujących par. Czuł na sobie wibracje wygrywanych przez orkiestrę dźwięków i… patrzył w szarozielone oczy ukochanej, trzymanej w ramionach, której pąsowe, różane usta rozchylały się w serdecznym uśmiechu, a dłoń delikatnością płatku spoczywała na jego ramieniu…

Stefan zatopił się w zmysłowości przywołanych wspomnień. Ciałem wspartym o parasolkę kołysał się na boki, jakby w rytm muzyki słyszanej w rozmarzonej duszy. Uśmiechał się i nucił zapamiętany dźwięk swojej młodości, czując na sobie ciepło obejmowanej w ramionach ukochanej.

- Oj, jakżebym ciebie chciał tak mocno, mocno!, przytulić, - mówił śmiało i odważnie, nie otwierając oczu i pławiąc się w przyjemności odtwarzanych wspomnień – żeby poczuć na swojej piesi twoją pierś, na moich biodrach twoje falujące subtelnie biodra…

- Stary zboczeniec! – Wtem poczuł na ramieniu siłę uderzenia torebką, więc ocknął się gwałtownie. Otworzył oczy. Spojrzał na uciekającą drobnym krokiem kobietę, ciągnącą za sobą pięcioletnią dziewczynkę, trzymaną dłonią za rączkę i podążającą truchtem za opiekunką, a wpatrującą się w Stefana i pokazującą mu wysunięty bezwstydnie wąski, długi, różowy język, wiszący pod przymrużonymi, skośnymi oczkami. – Chodź Zosiu. – nakazywała kobieta, rzucając w Stefana nieuprzejmym spojrzeniem – Zboczeniec. – powtarzała oburzona – Zboczeniec.

Stefan niewiele myśląc, wysunął i swój język, odwzajemniając uprzejmość pięcioletniej dziewczynki, która natychmiast się odwróciła, będąc wyraźnie obrażoną i dotkniętą odwagą poniżanego staruszka.

- Widzisz Danusiu… - westchnął – Nie możemy sobie razem w spokoju posiedzieć… No, - podniósł się z ławeczki, stękając i jęcząc w bólu zastanych, rozprostowywanych z trudem kości – czas wracać do domu… Tolek pewnie głodny. Muszę go nakarmić. – mówił, człapiąc niezdarnie w kierunku mieszkania – A, ty nie wiesz kochana, ale ja miałem dzisiaj wizytę u lekarza… - opowiadał, z podziwem rozglądając się po okolicy – A, tam… - oponował – już!, zaraz, że się źle czuję… To taka kontrolna wizyta. Dobrze się czuję. Pewnie, że dobrze!... Gdybyś była ze mną, – mówił w rozmarzeniu – to mógłbym cię jeszcze na potańcówkę zabrać. – powiedział, rozkładając ramiona i udając, że prowadzi w szumie walca obejmowaną delikatnie partnerkę – No, cóż… - zaśmiał się, przykładając dłoń do klatki piersiowej i sapiąc oraz dysząc ciężkim, opornym oddechem – wiek już nie sprzyja przyjemnością… - zachichotał – Widać pan Bóg stworzył starość, żeby nam nie było żal umierać… Oj, wszystko już męczy i nudzi… Poszaleć nie można… Pofolgować już też nie… Ot, taka wegetacja, jak tej roślinki w doniczce. – zaśmiał się w głos – Jak cię kto nie podleje, to usychasz.

Podszedł do drzwi klatki schodowej. Zawiesił parasolkę na przedramieniu drewnianą, wygiętą w pałąk rączką i drżącymi rękoma zaczął przeszukiwać kieszenie, w których spodziewał się znaleźć klucz od mieszkania.

- Szaleniec! Szaleniec! – w tle pojawił się krzyk dzieci, rzucających w Stefana drobnymi kamyczkami czy grudkami wyschniętego błota – Wariat! Szaleniec! Wariat!

Stefan wyciągnął klucz. Otworzył drzwi i wszedł do budynku, chowając się przed złośliwymi, dokuczającymi mu dzieciakami. Przetarł dłonią zroszone potem czoło. Opanował świszczący podenerwowaniem oddech, po czym, przytrzymując się poręczy, wszedł po schodach na górę. Otworzył drzwi mieszkania. Zdjął buty i kurtkę. Odłożył wszystkie rzeczy na odpowiednie miejsce, by nie robić bałaganu, a następnie wszedł do pokoju, w którym było pełno pięknie i dorodnie rozkrzewionych paproci.

- Witaj Toluś. – uśmiechnął się do ptaszka o złotych piórkach, przeskakującego w klatce z drążka na drążek i kwilącego radośnie – Masz jeszcze jabłuszko? Nie zjadłeś? Mówię ci… - opowiadał Stefan – na dworze jest przecudnie. Chodź. – zaproponował, podnosząc klatkę z kanarkiem w środku – Postawię cię na parapecie. – mówił ciepłym, troskliwym głosem – Otworzę ci okienko… Posiedzisz sobie troszeczkę na świeżym powietrzu. – Stefan odsunął firankę. Otworzył okno. Postawił klatkę na parapecie od wewnętrznej strony mieszkania i szuraniem kapci odwrócił się w stronę wyjścia – Przyniosę ci świeżej wody. – zaproponował, a gdy podszedł do drzwi, oddzielających salon od przedpokoju, ponownie usłyszał adresowane do niego wyzwiska i poczuł na swych plecach bolesne uderzenie wrzuconego do mieszkania kamyka – Co za dzieciaki? – westchnął bezradnie i kuląc się, zabezpieczając głowę rękoma, oplecionymi wokół skroni, odwrócił się w stronę okna z zamiarem przegonienia dokuczliwych chuliganów podwórkowych – Toluś?! – zadrżał przerażeniem i troską na widok przewróconej klatki, która leżała na podłodze z otwartymi drzwiczkami bez złocistego ptaszka w środku – Toluś… - zapłakał mężczyzna, wspierając się o parapet i wyglądając na zewnątrz z nadzieją na znalezienie wypłoszonego chuligaństwem przyjaciela – Toluś… - szlochał, a gdy usłyszał dzwonek, anonsujący niespodziewanego gościa,, otarł łzy i niezdarnym, posuwistym krokiem podszedł do progu, przekręcił klucze i szarpnął skrzydłem drzwi, wyglądając na klatkę schodową.

- Złapałem go. – powiedział sześcioletni chłopiec o rudych włosach, wysuwając przed siebie koszyk splecionych dłoni, w których trzymał złotego kanarka z niezwykłą ostrożnością.

- Toluś! – ucieszył się Stefan – Wejdź proszę. – zaproponował – Włożysz go do klatki, dobrze? Mógłby mi uciec, gdybym próbował go od ciebie wziąć. – chłopiec wszedł do mieszkania, wszędzie uważnie się rozglądając – Tak ci jestem wdzięczny, że go przyniosłeś… Pewnie chciałbyś coś w zamian…

- Nie. – odparł chłopiec, wkładając kanarka do klatki – Nie chciałem, żeby był bez domu.

- A, ty się mnie nie boisz?! – zdziwił się Stefan – Oni wszyscy się chyba mnie boją, dlatego są tacy nieuprzejmi…

- Bo mówisz sam do siebie i myślą, że ci się w głowie popsuło. – tłumaczył chłopiec, oglądając zdjęcia, porozkładane na półkach oszklonego kredensu – Myślą, że jesteś szalony.

- A, ty tak nie myślisz? – chłopiec wzruszył obojętnie ramionami.

- W twoim wieku to normalne. – powiedział, wycierając nos rękawem – Mój dziadek ma już ze trzysta lat i też robi różne głupie rzeczy…

- Jakie głupie rzeczy?! – zdziwił się Stefan.

- No, wiesz… - tłumaczył chłopiec – Gada do siebie. Czasami śmieje się bardzo głośno, o tak… Ha, ha, ha, ha! – zademonstrował, wrzeszcząc cała siłą gardła i przepony – A, czasami nawet kupą maże po ścianach. Babcia mówi, że to nie jest jego wina, tylko jego kolegi…

- Jakiego kolegi? – zapytał Stefan.

- Alzheimera. Tak się nazywa ten kolega dziadka. To straszny łobuz. Namawia mojego dzidka do robienia naprawdę durnych rzeczy.

- Pewnie się wstydzisz.

- Nie. – uśmiechnął się chłopiec – Dziadek jest super. Czasami dziwnie się zachowuje, ale mnie też często zdarza się być niegrzecznym. A, ty z kim tak rozmawiasz? Jak się nazywa twój niewidzialny kolega?

- Samotność… - zasmucił się Stefan, siadając na fotelu z opuszczoną w zadumie głową.

- Nie martw się. – poprosił chłopiec, obejmując Stefana ramieniem delikatnej, szczuplutkiej rączki – Obiecałem dziadkowi, że jak dorosnę, zostanę lekarzem, który zajmuje się takimi niegrzecznymi, niewidzialnymi kolegami i że wtedy pogonię tego Alzheimera.

- Lekarzem… - powtórzył z podziwem Stefan.

- Pewnie. – oznajmił dumnie chłopiec – Nie słyszałeś, że są tacy lekarze? U nas w szkole też jest taka pani, co się zajmuje niegrzecznymi dziećmi. – wytłumaczył – Strasznie krzyczy i szybko się denerwuje, jak ktoś jej nie słucha. Wszyscy się jej boją.

- I co?

- I wtedy są grzeczni. – dodał – Jak chcesz, pomogę i tobie. – zaproponował – A, teraz – dodał, siadając po drugiej stronie ławy, przykrytej białą serwetą zrobioną na szydełku – możesz mnie poczęstować herbatą.

- A, rodzice nie będą się o ciebie martwić? Nie będą ciebie szukać? – zapytał wnikliwie Stefan.

- Jestem u cioci. Ona mieszka dwa piętra wyżej. – wytłumaczył chłopiec – Będzie się mną zajmować dopóki mamusia nie wróci ze szpitala do domu z moim nowym braciszkiem.

- To może warto powiedzieć cioci, gdzie jesteś?

- Nie ma takiej potrzeby. – machnął dłonią chłopiec – Ona woła mnie na obiad przez okno i potwornie się wtedy drze. Wszyscy ją słyszą, cała okolica, a może nawet i całe miasto…

- Ach, to ty jesteś Tomeczek. – uśmiechnął się Stefan.

- No, właśnie. – przytaknął głową chłopiec – To jak z tą herbatą? Poczęstujesz mnie?

- Oczywiście. – powiedział Stefan, wstając z fotela – Pomożesz mi?

- Jasne. – odpowiedział chłopiec, podążając za staruszkiem do kuchni.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz