mojej rodzinie – mężowi i synkowi
Spadają z nieba sekundy i minuty,
Rozpryskując się o szyby moich okien.
Pędzi czas jakoby podkową podkuty,
Patrzy na mnie wrogo wytrzeszczonym okiem.
Nie dbam o to zastygła dłonią we dłoni
Wrastającą w piersi z przytulonym zdjęciem.
Mój wzrok za twym śladem chodnikami goni…
Szastamy lekkomyślnie danym nam szczęściem.
Zegar płoszy myśli, przyciąga uwagę.
Cisza obcasami krąży wokół stołu.
Okryte szlafrokiem prawdy ciało nagie
Wpatruje się we mnie od góry… do dołu…
Odkładam twe zdjęcie w kwiatach na komodę.
Zatrzymuję się chwilę, patrząc na ciebie.
Za oknami brzozy liście jeszcze młode…
Nasza młodość babim latem lśni na niebie.
Tyle już za nami odpływa wspomnieniem
Kamieni na plecach, dróg w za ciasnych butach;
Chwil, co białą flagą przebitą promieniem
Tańczą w szpilkach, w których tango rytmem
stuka…
Tyle już za nami, a jeszcze pragniemy
Być ze sobą zachłanni siebie wzajemnie.
Najpiękniejsze – razem się zestarzejemy
I nic, co było, nie będzie nadaremnie.
Dziś zaspałam, jak szedłeś do pracy rankiem.
Z wyrzutem sumienia nagle się ocknęłam.
Podeszłam do okna, patrząc przez firankę,
I nagle obawą strasznie się przejęłam,
Że nie pożegnałam ciebie „Z Panem Bogiem”,
Gdy próg przekraczałeś drzwi kluczem związanych.
Do Nieba się wdrapuję błagalnym wzrokiem,
Prosząc o strumienie łask szczodrze dawanych,
O Matczyną opiekę, by cię chroniła,
O błogosławieństwo, byś zdrowy powrócił.
Nasza starość się jeszcze nie wypełniła –
Proszę, by los naszej drogi nam nie skrócił.
Wtem syn dom opuszcza, ruszając do szkoły.
Stopą próg przekracza, mówi: „Z Panem Bogiem”.
Proszę: „Daj mu Panie dzień życia wesoły.
Niech wróci do matki roztańczonym krokiem.”
Później mijam pokoje, idę do kuchni.
Robię obiad, by wspólnie zasiąść przy stole.
Za oknem wiatr się z deszczem wadzi i kłóci,
A ja z twoim pocałunkiem na mym czole
Obieram marchewkę i myślę o wczoraj,
Nastawiam ziemniaki i mięso przyprawiam,
Rozcinam na kwiaty bukiet kalafiora
I by było lepiej… wciąż się zastanawiam…
Zegar czas obraca, jak młyn kołem wodę.
Pies skomleniem ciszę wyprasza z mieszkania.
Zaparzam herbaty listowie niemłode.
Echo twoje kroki na schodach odsłania.
Pies mnie trąca nosem, podbiega do progu,
Ogonem rozsiewa radość powitania;
Że wróciłeś do domu, dziękuję Bogu.
Wchodzisz i zdejmujesz deszczowe ubrania.
Znowu psa skomlenie uwagę przyciąga.
W progu syn wyrasta, jak dąb pniem dorodnym.
Obraz wasz w oczach, jak w lustrze się
przygląda
Memu sercu, co przy was nie jest bezdomnym.
Rozkładam na blacie sztućce i talerze.
Rozstawiam półmiski, wazę z ciepłą zupą.
Z ust naszych szept zdmuchuje wdzięczne
pacierze
I rozbrzmiewa naczyń przekładanych stukot.
Znowu razem przy stole – Bogu dziękuję.
Słucham was i spojrzeniem was pochłaniam.
Biedna, a szczęśliwa dzięki wam się czuję.
O ten dzień do Boga z intencjami ganiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz