Pokazywanie postów oznaczonych etykietą OPOWIADANIE. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą OPOWIADANIE. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 marca 2023

SPIS LUDNOŚCI

- Kogo tam znowu? - wymamrotała pod nosem, słysząc dźwięk dzwonka do drzwi sygnalizujący niezapowiedzianą wizytę tajemniczej osoby. - Człowiek nie może zająć się własnymi sprawami – narzekała, szuraniem kapci przesuwając się przez korytarz w stronę wejścia do mieszkania w lekko przygarbionej posturze drobnego ciała, pokrytego pomarszczoną, ale rumianą skórą o aksamitnej strukturze pozbawionej zaczerwienień lub plam charakterystycznych dla ludzi w jej wieku. - Idę! Idę! - zawołała, uciszając niecierpliwego gościa, stojącego po drugiej stronie drzwi zamkniętych na dwa zamki i łańcuszek, będący formą zabezpieczenia. - Idę… - powtórzyła półszeptem, przekręcając klucz. - Cierpliwości – poprosiła, po czym nacisnęła klamkę i pociągnęła w swoja stronę drzwi zablokowane łańcuszkiem wiszącym przy ścianie za framugą. - Słucham – zasygnalizowała, wyglądając na klatkę schodową przez szczelinę i poprawiając dłonią w gumowej rękawiczce zsuwające się z nosa okulary o dość dużych, okrągłych szkłach, zasłaniających większą część sympatycznej, pulchnej twarzy.

- Dzień dobry – pojawił się w odpowiedzi ciepły, męski głos. - Aspirant Cierlecki. – przedstawił się mężczyzna, pochylając głowę w geście serdecznego powitania – Komenda Główna Policji…

- Policji?! - zdumiała się starsza pani, bez wahania otwierając drzwi na oścież i zamaszystym ruchem dłoni zapraszając do mieszkania stojącego na klatce schodowej funkcjonariusza oraz towarzyszącego mu kolegę. - Co się stało, na litość boską?! - zapytała, przerażona. - Coś u sąsiadów? Wiedziałam! No, ale tak to jest, kiedy wpuszcza się do kraju wszystkich chętnych bez kontroli. Proszę, proszę – zachęcała, prowadząc gości do salonu. - Nie powinna mnie dziwić panów wizyta. W tej klatce jestem jedyna, jedyna!, - ostrzegawczo uniosła wskazujący palec, wytrzeszczając błękitne oczy w grymasie sygnalizującym sensację, wręcz niebagatelne odkrycie istotne dla sprawy – rdzennego pochodzenia. Reszta to emigranci. Uchodźcy, proszę panów. Uchodźcy! W całym bloku się od nich roi. Człowiek niby u siebie, a jak na obczyźnie. Proszę. - Policjanci weszli za gospodynią do salonu. - Proszę wybaczyć. - Rękoma wskazała na pokój, w którym wszystkie meble, łącznie z podłogą, poprzykrywane były przezroczystą folią, a sama staruszka była ubrana w ceratowy fartuszek i spożywczy czepek oraz rękawiczki. - Nie spodziewałam się gości. Robię kiełbaskę. Swoje to swoje. - Uśmiechnęła się do funkcjonariuszy, przesuwając na stole misy pełne mielonego mięsa, poprószonego mieszanką ziół przyprawiających swą wonią powietrze w pomieszczeniu.

- Pachnie wybornie – zakomunikował kolega aspiranta Cierleckiego.

- Naprawdę? - Uradowała się starsza pani. - Bardzo się cieszę – dodała, znikając w kuchni, z której po chwili wyłoniła się z talerzykiem serwowanej w niewielkich kawałkach kiełbasy. - Proszę spróbować.

- Nie chciałem robić kłopotu – oznajmił funkcjonariusz zawstydzony hojnością staruszki.

- Ależ to żaden kłopot – zaprzeczyła gospodyni, stając przed policjantem z talerzykiem pełnym plasterków kiełbasy. - Proszę… proszę się częstować. Mam mnóstwo wolnego czasu, który wykorzystuję na tego rodzaju aktywność, później częstuję sąsiadów, znajomych. Proszę, proszę.

- Wyborna! - zachwycił się smakiem wyrobów policjant.

- A pan nie spróbuje? - zwróciła się starsza pani do aspiranta Cierleckiego.

- Nie, dziękuję – odmówił funkcjonariusz.

- Kolega jest na diecie. Rozumie pani, – zażartował policjant – w tym zawodzie trzeba być w formie. Jeśli jednak nie ma pani nic przeciwko, ja chętnie się jeszcze poczęstuję.

- Proszę. Może napijecie się panowie herbatki. Chętnie zaparzę – zaproponowała. - Tak rzadko trafia mi się miłe towarzystwo.

- Jeśli pani…

- Nie, dziękujemy – wtrącił się do rozmowy Cierlecki. - Musimy jeszcze przeprowadzić wywiad z pani sąsiadami. Obowiązki.

- No tak – zgodziła się staruszka. - Rozumiem. To może chociaż panowie usiądą na ten moment. Nie musimy przecież rozmawiać na stojąco – mówiła, zdejmując z krzeseł folię.

- Chcielibyśmy zapytać panią o rachmistrza spisowego…

- O rachmistrza?! - zdziwiła się staruszka, zastygając w bezruchu na krześle, ustawionym przed policjantami.

- Tak. Nie odwiedził pani?

- Był. Owszem – odpowiedziała bez wahania. - Zostawił mi kod dostępu i hasło do wypełnienia kwestionariusza spisowego w internecie.

- W internecie? - zapytał ze zdumieniem policjant, objadający się z niepohamowanym apetytem znikającymi z talerzyka plasterkami kiełbasy.

- Co w tym dziwnego? - oburzyła się staruszka. - W moim wieku to aż takie zjawiskowe?

- Kolega z pewnością nie to miał na myśli – oznajmił Cierlecki.

- Dzieci mieszkają daleko. Każdy zajęty pracą, rodziną… Nie zawsze mają czas czy możliwość, by przyjechać. Dzięki komputerom możemy porozmawiać, zobaczyć się… To wspaniały wynalazek.

- To prawda – zgodził się Cierlecki.

- To trochę nienormalne, - zauważyła – że policja interesuje się rachmistrzem spisowym… Pewnie po jego wizycie ludzie orientowali się, że z domu coś im wyparowało?

- Nie, nie – zaprzeczył funkcjonariusz z szerokim uśmiechem rozbawienia na ustach.- Ciekawy tok podejrzeń i skojarzeń, ale to nie ten trop.

- Więc o co chodzi?

- Można powiedzieć, – wtrącił się do rozmowy kolega aspiranta Cierleckiego – że zaginął w akcji. Otrzymaliśmy zgłoszenie, że nie wrócił do domu, w pracy też się nie pojawił. Ostatnim miejscem jego wizyty służbowej był ten adres.

- Mój?! - przeraziła się starsza pani.

- Nie, niedokładnie pani – uspokoił ją Cierlecki. - Kolega miał na myśli tę klatkę schodową i lokatorów w niej mieszkających. Byliśmy już u pani sąsiadów z parteru. Teraz rozmawiamy z panią, a następnie przeprowadzimy wywiad z pozostałymi mieszkańcami.

- Biedny człowiek… - westchnęła, po czym zapadła w głęboką zadumę.

- Czy słyszała pani na klatce schodowej, pod blokiem jakieś krzyki… coś niepokojącego?

- Słucham? - zapytała, ocknąwszy się z zamyślenia, ściągając grymasem zaskoczenia brwi. - A, tak… Coś niepokojącego – powtórzyła półszeptem. - Tu ciągle słychać krzyki, głośną muzykę, wrzaski i płacz, awantury… To tu normalne. Gdybym słyszała ciszę i uprzejmości, byłabym zdumiona i być może zaniepokojona. Tu roi się od typów spod czarnych gwiazd. Panowie z pewnością sami się o tym przekonają.

- A może zachowywał się nerwowo, niespokojnie jak osoba wystraszona?

- Kto? - zapytała staruszka.

- Rachmistrz spisowy – odpowiedział Cierlecki.

- Nie, nie. Normalnie się zachowywał. Był nawet grzeczny… Nie miałam jednak czasu na rozmowę. Byłam zajęta…

- Robieniem kiełbaski – dopowiedział z zadowoleniem kolega Cierleckiego.

- Tak.

- Zatem wzięła pani kody personalne, by wypełnić formularz spisowy w internecie, i pożegnała pani rachmistrza? - dociekał Cierlecki, czekając na potwierdzenie złożonych przez gospodynię zeznań.

- Rodzina się pewnie o niego niepokoi? - zapytała, wpatrując się w oczy aspiranta z nieukrywanym smutkiem, ale i widocznym napięciem, jakby z rozgoryczeniem oczekiwała na zaprzeczenie dręczących ją obaw.

- Trudno, żeby było inaczej.

- Tak, tak – zgodziła się bez wahania. - Przykra sprawa. Niestety nie pomogę panom, chociaż bardzo bym chciała.

- O której godzinie mniej więcej wyszedł od pani? - zapytał kolega Cierleckiego.

- Wie pan… Nie jestem pewna. Na zegarek nie spojrzałam… To było jakość… wieczorem. Wszedł dosłownie na chwilę. Dał mi te kody i wyszedł. Ja byłam zajęta, a jemu chyba się spieszyło, bo nie zagadywał, nie żartował… To była taka czysto urzędowa wizyta. Nie ukrywam, że mnie to było nawet na rękę. Mogłam wrócić do pracy.

- Później poszedł do lokalu naprzeciwko? - zapytał funkcjonariusz.

- Nie wiem – odpowiedziała, wzruszając ramionami. - Wróciłam do swoich zajęć. Nie wyglądałam przez wizjer na klatkę schodową.

- No, cóż… - westchnął Cierlecki, wstając, po czym wsunął krzesło pod blat stołu a następnie skierował się w stronę wyjścia. - Dziękujemy pani bardzo serdecznie…

- A kiełbaska pierwsza klasa! - pochwalił talent kulinarny starszej pani kolega aspiranta. - Dziękuję uprzejmie. Była bardzo, bardzo dobra.

- Dziękuję. Niezmiernie się cieszę. Wie pan, - dodała – to zasługa odpowiednich ziół i czosnku.

- Gdyby coś się pani przypomniało, - dodał Cierlecki – proszę o kontakt.

- Naturalnie! - zapewniła. - Naturalnie! Nie wyobrażam sobie inaczej. Ach… taka przykra sytuacja. W jakich my czasach żyjemy?! – dodała z donośnym rozgoryczeniem. - Człowiek wychodzi z domu do pracy, po czym nie wraca i znika bez śladu… W jakich my czasach żyjemy? - dodała, otwierając drzwi i wypuszczając funkcjonariuszy z mieszkania na klatkę schodową.

- Dziękujemy pani. Do widzenia – pożegnał się Cierlecki, a następnie odwrócił się w kierunku lokalu znajdującego się po przeciwnej stronie, do którego drzwi zdążył już zapukać jego kolega.

Wtem zabrzmiał zgrzyt przekręcanego klucza, zastąpionego niezwłocznie skrzypieniem zawiasów. Drzwi otworzyły się, a w progu pojawiła się młoda, dwudziestokilkuletnia kobieta z małym dzieckiem w ramionach.

- Panowie do mnie? - przeraziła się lokatorka, delikatnie podrzucając pociechę trzymaną w objęciach.

- Pani Olu – wtrąciła się staruszka, niezwłocznie podchodząc do sąsiadki i wyprzedzając swą nadgorliwością funkcjonariuszy policji. - Panowie szukają rachmistrza spisowego.

- Rachmistrza spisowego?! - zdziwiła się kobieta. - U mnie w ogóle się nie pojawił.

- Jak to?! - ponownie wtrąciła się do dochodzenia starsza pani. - Nie wszedł do pani?! A u mnie był!

- Pozwoli pani, - stanowczo poprosił poirytowany zachowaniem starszej pani Cierlecki – że to my zajmiemy się śledztwem.

- Tak, tak. Oczywiście. Przepraszam, - dodała podenerwowana staruszka – ale to dość dziwne. Wychodzi ode mnie człowiek, który nagle zapada się pod ziemię.

- Faktycznie – zgodził się kolega Cierleckiego. - Bardzo zaskakujące.

- Niech pani wraca do domu – poprosił aspirant, podprowadzając starszą panią pod drzwi jej mieszkania. - Dziękujemy pani serdecznie i życzymy spokojnej nocy.

- Tak, tak… Ma pan rację – zgodziła się starsza pani, znikając za drzwiami.

Niezwłocznie, w panicznym pospiechu przekręciła klucze w zamkach. Zablokowała drzwi łańcuchem i, przylegając ciałem do ich skrzydła, wyjrzała na klatkę schodową przez wizjer, na której już nie zastała nikogo a na której panowała tylko ciemność oraz cisza. Przetarła nadgarstkiem zroszone potem czoło. Dłońmi poprawiła foliowy, spożywczy czepek okrywający siwe włosy spięte w gruby kok. Zatrzymała się na chwilę w głębokim milczeniu, po czym energicznym krokiem udała się do łazienki. Zaświeciła światło. Rozejrzała się dokoła. Podeszła do wanny. Szarpnęła za zasłonę prysznicową. Przesunęła ją w bok i spojrzała w górę, gdzie pod sufitem na linie wspinaczkowej podpiętej pod hak wisiało ciało martwego mężczyzny z podciętą szyją i twarzą zasłoniętą grubą warstwą wysychającej powoli krwi, tworzącej skorupę bordowego koloru.

- Toś mi narobił kłopotu – westchnęła, sycząc ze złością przez zaciśnięte zęby. - Jeszcze z jednym typem się nie uporałam, a już tyś się wcisnął i jeszcze do tego ściągnąłeś mi na głowę policję – narzekała, wykładając z wanny kawałki ludzkiego, poćwiartowanego ciała w miskę. - Mam nadzieję, że byłeś podłym, zawszonym draniem i że rodzina szybko pogodzi się z twoją stratą. Gdybyś był dla mnie grzeczny, - tłumaczyła, oddzielając ostrzem noża tkankę mięśniową od kości – nie doszłoby do tego, do czego twoja arogancja mnie zmusiła. Nie będę tolerować chamstwa i prostactwa – mówiła, przecierając nadgarstkiem pocące się czoło, klęcząc przed miską z ludzkimi szczątkami, porcjowanymi na kawałki łatwe do zmielenia. - Widzisz? - zapytała, spoglądając na wiszące pod sufitem zwłoki. - Ten tu – wskazała nożem na miskę – szczał na klatce schodowej. Raz mu tylko zwróciłam uwagę, a że zaczął mnie wyzywać… pozbyłam się drania. Im mniej takich mend w społeczeństwie, tym czyściej i przyjemniej. Ty też do przyjemniaczków nie należałeś. Dziwię się, że cię w ogóle zatrudnili do tej roboty. No, - westchnęła, wstając z miską pełną ludzkiego mięsa – na mnie czas. Noc krótka, a ja mam jeszcze mnóstwo pracy – oznajmiła, gasząc za sobą światło i zamykając drzwi łazienki.

W tle unosiły się włoskie piosenki zakłócane odgłosami ostrzy maszynki rozdrabniającej tkanki przetwarzanego mięsa, zasypywanego hojnie bukietami aromatycznych ziół.


grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




wtorek, 6 września 2022

NAJWAŻNIEJSZE

- Już lezie – westchnąłem niepocieszony na widok starszego mężczyzny, zbliżającego się do ławki, na której siedziałem, i mruczącego nieustannie pod nosem z wysiłku wkładanego w stawianie niezdarnych, chwiejnych kroków asekurowanych laską. Byłem wściekły. Chciałem być kompletnie sam, po prostu sam, a tymczasem, uciekając od rodzinnego zgiełku, wpadłem w towarzystwo staruszka, którego obecność drażniła mnie, mimo że sędziwy mężczyzna nawet nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. - Cholera – wycedziłem przez zaciśnięte zęby, spoglądając na ilość kartek, które musiałem jeszcze przeczytać, by wydać opinię na temat materiału powierzonego mi do sprawdzenia propozycji wydawniczej autora ocenianego przeze mnie tekstu pod kątem literackiej wartości, być może dobrze zapowiadającego się, dzieła. Miałem niewiele czasu. W domu zaś warunki rodzinnego, codziennego życia nie sprzyjały pracy. Szarpany nieustannie przez dzieciaki, domagające się uwagi i upominające się o moje zaangażowanie we wspólną zabawę, wymknąłem się z mieszkania w zaciszne i niezwykle piękne miejsce nad stawem znajdującym się w sąsiedniej okolicy, w której uwielbiałem się zaszywać z podsyłanymi mi tekstami jako autorską propozycją fabuły na książkę. - Wspaniale – dodałem, spoglądając na drepczącego powolnie staruszka. - On mi teraz jest tu tak potrzebny jak wrzód na dupie – dodałem sam do siebie dość mocno poirytowany, po czym rozejrzałem się wokół, szukając bardziej ustronnego miejsca – jakiejś ławki w odosobnieniu, na której mógłbym celebrować towarzystwo tylko upragnionej w tym momencie samotności. - Cudownie – stwierdziłem niepocieszony, widząc kilka metrów dalej siedzące po prawej mojej stronie dwie pochłonięte rozmową kobiety. - Cholera jasna – mruknąłem, a następnie zarzuciłem wzrok niczym wędkę w głąb bocznej alejki, na której za parawanem kwitnących krzewów ukrywała się para spleciona ramionami i zrośnięta płomiennym uczuciem świeżego zakochania.

Starszy mężczyzna zatrzymał się na chwilę. Sapnął niczym hamujący pociąg parowy. Sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął białą, porządnie wyprasowaną i pedantycznie złożoną chusteczkę, po czym przyłożył trzymany w drżącej dłoni materiał do świecącego się potem czoła i przetarł zroszoną skórę twarzy do sucha, dysząc przy tym i mrucząc w coraz bardziej drażniący mnie sposób.

- Teraz będę miał efekt dziurawych dud – wycedziłem szeptem zdławionym złością, spoglądając ukradkiem na zbliżającego się do mnie mężczyznę.

Staruszek wysunął laskę przed siebie, przyciskając ją gumową nasadką do asfaltowego podłoża alejki, po której poruszał się niczym brzuchonóg, sapiąc i dysząc oraz stękając naprzemiennie. Po chwili zatrzymał się przed ławką znajdującą się naprzeciwko mnie. Wsparł cały ciężar przygarbionego starością ciała o laskę jakby odpoczywał przed wykonaniem kolejnego ruchu i kumulował w sobie wszystkie możliwe w jego wieku siły. Zmrużył oczy. Pochylił głowę i stał tak wsparty o laskę kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund, a następnie delikatnie przykucnął i ostrożnie osunął się na ławkę, siadając na deskach z wyraźną na twarzy ulgą.

Uważnie mu się przyglądałem.

Miał przymknięte oczy i lekki, promienny uśmiech, zdradzający płonące w nim szczęście. Twarz trzymał wzniesioną w stronę słońca. Wiatr delikatnymi podmuchami rozczesywał jego mocno przerzedzone, siwiuteńkie włosy przypominające pisklęcy puch. Słońce zaś rozjaśniało jego sympatycznie wyglądającą, pomarszczoną mocno twarz jakby obdarowywało staruszka szczególną sympatią, na jaką nikt inny nie zasługiwał.

Bardzo zachłannie mu się przyglądałem. Nie mogłem oderwać od staruszka wzroku. Zauważyłem nawet w prawej kieszeni granatowej marynarki, w którą był ubrany, niewielki bukiecik margerytek o płatkach różowego koloru i złocistych środkach obszytych falbaną owych delikatnych płatków. Jego błogi spokój i anielskie opanowanie absorbowały mnie całego. Nie potrafiłem skupić się absolutnie na niczym, prócz siedzącego naprzeciwko staruszka wdzięcznie celebrującego naturę otulającą go z wszech stron. Wpatrywałem się w niego jak zahipnotyzowany i oczarowany urokliwością oraz subtelnością, których był ucieleśnieniem. Pochłaniałem wzrokiem jego usta rozchylone w rozmarzonym, prawdziwie radosnym uśmiechu, jego przymknięte, jakby drzemiące pod powiekami oczy otoczone mimicznymi zmarszczkami sygnalizującymi zadowolenie, jego skrzyżowane i oparte na lasce dłonie w rękawiczkach splecionych, siniejących naczyń krwionośnych i brązowych plam. Wpatrywałem się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę w sposób niemal nieświadomy a uzależniony od obrazu przedstawiającego człowieka… jakby zakochanego, przeżywającego rozkosz namiętnej miłości. Kiedy jednak bezwiednie i nieznacząco się poruszył, poczułem zażenowanie i spłoszony starałem się ukryć w stercie trzymanych na kolanie kartek, obmacywanych przeze mnie rozbieganymi oczami, uciekającymi z zawstydzeniem przed ewentualnym spotkaniem moich źrenic ze spojrzeniem sędziwego sąsiada.

- Przeszkadzam panu? - zapytał mnie aksamitnie brzmiącym głosem pełnym opanowania i czułości.

- Słucham? - zagadnąłem, chowając się w obłudę przed zdemaskowaną przez niego prawdą i, nie chcąc lub nie potrafiąc przyznać mu racji, która zdawała się być rażąco oczywista, udałem zaczytanego i bez reszty pochłoniętego pracą.

- Przeszkadzam panu – powtórzył.

- Nie, skąd – skłamałem, wzruszając nerwowo ramionami, co robiłem zawsze w stresujących mnie momentach. - Skąd w ogóle ten pomysł? - zażartowałem, ale raczej bez przekonania.

- Pracuje pan – oznajmił, wskazując palcem kartki trzymane na kolanie, na których wspierałem dłoń z zaciśniętym w palcach długopisem.

- To dobre miejsce – wyjaśniłem z uśmiechem na ustach.

- Tak, to prawda – potwierdził. - Tu ma pan możliwość popracować w ciszy. W domu trudno się skupić, kiedy ma się żonę i dzieciaczki.

- Słucham?! - zapytałem zdumiony. - „Czytasz w myślach czy jak?!” - pomyślałem przerażony, wpatrując się w płowe oczy staruszka nieustannie uśmiechającego się do mnie życzliwie w iście ojcowski sposób jakim obdarowuje się ukochanego syna.

- Ma pan obrączkę na palcu, - wyjaśnił – więc mniemam, że jest pan żonaty. W dłoni natomiast trzyma pan długopis w różowe jednorożce z pomponikiem na klipsie, a nie wygląda pan na miłośnika takich przedmiotów… Zatem śmiem twierdzić, że to prezent od córki – nadmienił, łagodnie się uśmiechając.

- Trafne spostrzeżenia – wyraziłem spontanicznie szczery podziw. - Rzeczywiście – zacząłem nieśmiało, nerwowo rozczesując włosy zanurzanymi w kosmyki palcami – w domu trudno się skupić. Dzieciaki tak bardzo chcą mieć tatę na wyłączność, a ja, choćbym najchętniej był tylko do ich dyspozycji, muszę jednak zająć się pracą. Terminy – uniosłem w dłoni zapisane kartki, demonstrując wykonywane przeze mnie zajęcie – ponaglają i okradają człowieka z wolnego czasu, a żyć przecież z czegoś trzeba.

- Życzę panu zatem owocnej pracy – powiedział, podnosząc się z ławki z wielkim trudem i asekurując się już nie tylko laską, ale i ręką zaciśniętą na podłokietniku wykonanym z żeliwa.

- Pomóc panu? - zapytałem odruchowo i nie do końca świadomie.

- Nie, dziękuję. W moim wieku trzeba się starać pokonywać upór niedołężnego ciała, bo ono z dnia na dzień robi się coraz bardziej kapryśne, więc jeśli nie chcę być mumią, muszę się gimnastykować choćby w taki mizerny sposób – dodał z uśmiechem na ustach.

Odprowadziłem go wzrokiem do bocznej ścieżki, obrysowującej brzeg stawu porośniętego tatarakiem. Zatrzymał się przy krawędzi asfaltowej alejki. Drżącą ręką sięgnął po bukiecik margerytek wsunięty do kieszeni granatowej marynarki. Wyciągnął kwiaty i uniósł je, przyglądając się różowym płatkom, na których rozlewała się złota politura pogodnego słońca. Cały czas się uśmiechał, a oczy jego błyszczały wzruszeniem i szczęściem. Po chwili ostrożnie i wolniutko wsunął się w zarośla, nieśmiało stawiając niestabilne kroki na wąskim szlaku ścieżki, która w gąszczu bujnej roślinności była praktycznie niewidoczna.

Trochę się zaniepokoiłem. Wstałem i ruszyłem za nim, by sprawdzić, czy staruszkowi nie poplątały się nogi i czy przypadkiem nie upadł, i nie zrobił sobie krzywdy. Niemal bezszelestnie podszedłem do ścieżki, na której zniknął mi z pola widzenia sędziwy mężczyzna podpierający się laską. Zupełnie nie rozumiałem swojego zachowania. Przymuszony jednak silniejszym od rozsądku uczuciem sympatii, który wzbudził we mnie starszy pan, postanowiłem upewnić się, że nic mu się złego nie stało. Zaczaiłem się więc bardzo dyskretnie do krzewów dzikiej róży. Wychyliłem się ostrożnie zza kurtyny kwitnących pnączy i nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Staruszek podszedł do starego, może nawet wielowiekowego drzewa o pękniętym pniu i szeroko rozłożonej koronie przypominającej zadaszenie ogrodowej altanki. Stanął w zwoju wystających korzeni przypominających wężowisko. Spojrzał z rozrzewnieniem na bukiecik kwiatów trzymany w dłoni, a następnie uniósł wzrok w konary pełne liściastego upierzenia. Po chwili rozpłakał się jak małe dziecko, zasłaniając twarz dłonią.

Oniemiałem.

Staruszek, nie przestając szlochać, przysunął się do drzewa. Rękoma objął pień. Przytulił oprószoną siwym włosem głowę do kory i mocno zacisnął powieki, przylegając ramionami do drzewa z tak zaskakującą siłą oraz miłością, że aż trudno było uwierzyć w widoczny na ciele mężczyzny wiek jego dojrzałej starości.

- O moja ukochana… - mówił ze zdumiewającym oddaniem i czułością. - Moja umiłowana, jedyna… Moja ukochana… Jak dobrze cię spotkać. Pięknie wyglądasz jak zwykle. Nie mogłem przyjść wcześniej… Trochę chorowałem. Wiesz… - Roześmiał się, w ogóle nie otwierając oczu. - W moim wieku będzie się to zdarzać coraz częściej. Ot, taka przypadłość życia. U ciebie, widzę, – kontynuował, mając zamknięte oczy – wszystko dobrze. Nic się nie zmieniasz, kochana. Nic… Już nie mogę się doczekać kiedy do ciebie dołączę, kiedy znów będziemy razem i to już na zawsze, a nie tak na chwilkę… jak tera...

- Dragon! - zawołała mijająca mnie kobieta, przywołująca do porządku małego, szczekającego zawzięcie na mnie psa, który, dusząc się i chrapiąc, szarpał się na smyczy, próbując choć uszczypnąć zębami nogawkę moich spodni. - Dragon!, na litość boską. Uspokój się! Uspokój!

- Przepraszam – zagadnąłem przyłapany na gorącym uczynku. - Nie chciałem pana podglądać – tłumaczyłem się jak smarkacz. - Zamierzałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku… - Rozłożyłem bezradnie ręce, czując, że robię z siebie kompletnego idiotę. - Przepraszam – wtrąciłem zrezygnowanym tonem wyciszonego głosu, próbując się wycofać.

- Nic się nie stało – zapewnił mnie mężczyzna, wspierając się od pień drzewa i spoglądając w koronę roztańczonych gałęzi, szumiących wiatrem i szeleszczących listowiem. - To mój most – oznajmił.

- Słucham?! - zdziwiłem się wypowiedzią staruszka.

- To mój most – powtórzył bez zażenowania. - Można powiedzieć, że poznał pan moje sekretne miejsce spotkań. Przychodziliśmy tu z moją ukochaną małżonką – opowiadał. - Każdy wolny dzień spędzaliśmy pod tym drzewem. Kiedyś nie było tu tak zarośnięte jak teraz – oznajmił, serdecznie się do mnie uśmiechając i dłonią poklepując pień a jednocześnie rozglądając się po otaczającej go roślinności. - Oświadczyłem się jej pod tym drzewem… - Zamilkł, a po chwili palcami przetarł mokre od łez oczy. - W każdą rocznicę ślubu przychodziliśmy tu, by odnowić naszą przysięgę małżeńską. - Spojrzał w górę. - Wymyśliła sobie, - I tu się szeroko uśmiechnął. - że przypieczętowaniem naszych wyznań oraz obietnic będzie to drzewo. Stawała po przeciwnej stronie, – wspominał – wyciągała do mnie ręce, przylegając ciałem do pnia… Ja robiłem to samo… - Rozmarzył się, a po chwili odwrócił się do mnie z lekkim uśmiechem na ustach przypominającym spieszącego się do lotu motyla. - Wydaje się to panu śmieszne? - zapytał.

- Nie… Chyba nie – odpowiedziałem. - Dlaczego?

- Stary dziwak przytula się do drzewa – odpowiedział, opuszczając wzrok pod nogi. - Tylko to mi po niej pozostało. Moja Hania umarła jedenaście lat temu… Zawsze, każdego dnia staram się tu być – mówił. - Kiedy przytulam się do tego drzewa, mam wrażenie, że czuję jej dotyk, zapach, oddech i słyszę jej głos, śmiech… To jest mój most – dodał, po czym odsunął się od pnia. Wyciągnął rękę, w której trzymał bukiecik kwiatów i wsunął margerytki w próchnem podżeraną szczelinę pnia. - To dla ciebie, kochana moja… To dla ciebie…

- Przykro mi – wtrąciłem mimowolnie ze szczerze odczuwanym smutkiem.

- Niepotrzebnie – oznajmił. - Nie czuję się nieszczęśliwy. Tęsknię. Owszem – wyznał. - Mam jednak swój magiczny most, który łączy dwa przeciwległe brzegi… mój świat materii ze światem metafizyki mojej żony. Tym mostem jest właśnie to miejsce. Tu ożywają wspomnienia. Dzięki nim mogę być ze swoją ukochaną. - Przyłożył dłoń do pnia i milczał. Po krótkiej przerwie spojrzał na mnie i uśmiechnął się, po czym zerknął na margerytki. - A pan ma swój most?

- Most?! - zapytałem.

- Nie słuchał mnie pan. - Roześmiał się serdecznie i szczerze.

- Słuchałem! - zapewniłem. - Tylko mnie pan zaskoczył tym pytaniem – wyznałem. - Nie wiem… - Wzruszyłem ramionami. - Raczej nie mamy jakiegoś szczególnie łączącego nas miejsca. Tak wiele się dzieje…

- Dziś pieniądz wypiera wszystko a praca wypełnia czas i okrada ludzi z najważniejszego, bezcennego skarbu.

- Z czego? - zapytałem, podchodząc do staruszka.

- Z miłości – odpowiedział. - A miłość to nie tylko nagie uczucie, ale również wszystko to, co nas łączy i scala, co robimy razem… Miejsca, posiłki, zainteresowania, czas spędzany wspólnie – wyjaśnił, po czym przestawił laskę i wykonał ostrożny krok przed siebie, a następnie ucałował palce i przyłożył je do pnia drzewa. - Do zobaczenia kochanie – wyszeptał. - Jutro znów staniemy wspólnie na moście – mówił – wtulę cię w ramiona i wsparci o balustradę będziemy podziwiać zachód słońca, wsłuchiwać się w szum wiatru… Znowu będziemy razem… Znowu będziemy razem… - powtórzył i ruszył wolniutkim krokiem przed siebie, asekurując się laską. - Niech pan zbuduje własny most. Każdy człowiek powinien mieć swój most, by nie stracić tych, którzy są już częścią naszej przeszłości, by móc utrzymać z nimi stały kontakt – wyjaśnił i zniknął, wychodząc na asfaltową alejkę.

Zostałem jeszcze chwilę przy starym drzewie o pękniętym pniu, udekorowanym bukietem różowych margerytek. Rozejrzałem się dookoła ze szczerym rozrzewnieniem. Spojrzałem w górę, zachwycając się parasolem szerokiej, rozłożystej korony upierzonych listowiem gałęzi…

Dziś przychodzę w to miejsce w każdej wolnej chwili z moją rodziną. Dziś to właśnie miejsce stało się moim mostem, na którym spotykam starszego pana, przypominającego mi o tym, co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze. Dziś pamiątkowe, odziedziczone przeze mnie drzewo nie rodzi już liści, a jedynie wspina się palcami nagich, powykrzywianych konarów w niebo, jakby szukało w nim pocieszenia po wielkiej stracie bliskiej osoby, która zostawiła po sobie jedynie pustkę i tęsknotę.

- Tato! Tato! - woła mnie sześcioletni syn, rzucający mi się z radością na szyję. - Zapomniałeś wziąć kwiatki.

- Dziękuję, kochanie.

- Mama prosiła, żebym ci je przyniósł, bo to ważne.

- Tak, – przyznaję – to rzeczywiście bardzo ważne.

- Co może być ważnego w kwiatkach?! - pyta zdziwiony.

Nie odpowiadam. Biorę od syna margerytki o różowych płatkach i przypominam sobie drżącą dłoń serdecznie uśmiechniętego staruszka, trzymającego bukiet podobnych kwiatów z wielką czcią. Podchodzę do łysiejącego, powoli umierającego drzewa i widzę sędziwego mężczyznę, obejmującego ramionami pęknięty pień i wtulającego się z dziecięcą, szczerą miłością do mchem pokrytej kory. Wsuwam bukiet margerytek w szczelinę. Przykładam dłoń do pnia i czuję dotyk pomarszczonej ręki staruszka, który w ten sposób witał i żegnał swą ukochaną żonę przywoływaną pod drzewem drogocennymi wspomnieniami.

- „Co będę robił, – myślę – kiedy stracę to miejsce? Co zrobię, kiedy stracę to drzewo?” - Spoglądam na uważnie obserwującego mnie syna. Obejmuję go rękoma i mocno do siebie przytulam. - Tu poznałem kogoś wyjątkowego, – mówię – kogoś, kto uświadomił mi co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze.

- A co jest najważniejsze?

- Most.

- Most?!

- Tak, kochanie. Most – odpowiadam.

- To głupie – zauważa mój syn, śmiejąc się w głos. - Takich mostów jest mnóstwo, miliony milionów.

- Nie o takie mosty chodzi, głuptasku – wyjaśniam, dłonią czochrając kręcone włosy mojego syna. - Chodzi o to miejsce, kochanie, i o wspomnienia z nim związane. My też będziemy mieli taki most. Tym mostem będą nasze wspomnienia, dzięki którym zawsze będziemy razem.

- Nie rozumiem.

- Kiedyś zrozumiesz, kochanie – zapewniam.

- Obiecujesz?

- Jestem tego pewien. - Uśmiechnąłem się i raz jeszcze z rozrzewnieniem spoglądam na umierające drzewo, widząc wciąż stojącego pod nim staruszka. - Chodźmy – proponuję synowi. - Mama na pewno już przygotowała piknik. Jak się spóźnimy, zjedzą wszystko.

- Tatusiu – zwraca się do mnie moja sześcioletnia pociecha. - A ty skąd wiesz o tym wszystkim?

- Miałem szczęście spotkać kogoś bardzo mądrego – mówię i patrzę na wtulonego w pień staruszka, a po chwili obejmuję dłonią drobniutką rączkę mojego syna i prowadzę go w stronę asfaltowej alejki. - To on powierzył mi tę szczególną tajemnicę, o której nie wszyscy wiedzą – mówię i odwracam się, by ostatni raz spojrzeć na margerytki wsunięte w szczelinę pękniętego pnia. Unoszę dłoń w górę, by pożegnać staruszka stojącego pod umierającym drzewem a wspartego o laskę, i obdarowującego mnie serdecznym uśmiechem. - Do zobaczenia – szepczę i odchodzę. - Do zobaczenia.

Staruszek macha do mnie pomarszczoną dłonią na pożegnanie, wspierając się drugą ręką o laskę, wciśniętą w kłębowisko wystających, poplątanych korzeni.

- Do zobaczenia – odpowiada, odwraca się… i znika.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




czwartek, 3 czerwca 2021

ULICA JARZĘBINOWA

Joanna była niezwykle podekscytowana przeprowadzką w nowe, wręcz magiczne miejsce tonące w jarzębinowych drzewach, które jesienną porą brzemiennie pęczniały kiśćami czerwonych korali wychylających się dorodnymi gronami zza parasola lekko opadających, podłużnych liści powoli zatracających świeżość zielonego, soczystego koloru rozrzedzanego złotem wyblakłych promieni wrześniowego słońca. Zadaszenie koron owych niezwykłych, strojnych drzew rozpościerało się nad wąskimi chodnikami, ciągnącymi się, niczym wstążka brukowej kostki, wzdłuż osiedlowej i dzięki temu rzadko uczęszczanej jezdni. Drogowe latarnie przeplatały się ze smukłymi pniami i kształtem pasterskiej laski pochylały nad ziemią świecącymi, szklanymi głowami jakby w geście powitania i szacunku okazywanego każdemu pieszemu, przechodzącemu wyznaczonym szlakiem ludzkich stóp. W konarach jarzębinowych czupryn zdawało się roić od ptactwa, które wiernie zostawało na zimę. Nierzadko można w nich było spotkać przemykającą w koronie szeleszczących liści wiewiórkę. Dzięki temu wszystkiemu świat, rozpościerający się wokół domu Joanny, wydawał się zapożyczony z baśni, w której wróżki i elfy były czymś naturalnym i normalnym oraz wszechobecnym, a więc i możliwym do wychwycenia przez czujne i bardziej spostrzegawcze oko człowieka.

- Poznałaś już naszą nową sąsiadkę? – zapytał wchodzący do kuchni mężczyzna o szpakowatych, lekko kręconych włosach.

- Oczywiście – odpowiedziała Joanna, zakładając bezrękawnik i ogrodowe rękawiczki. – Nie sposób było jej nie poznać – oznajmiła. – Jak tylko pojawiłam się na podwórku, ona wyłoniła się niczym spod ziemi, zagadując mnie na śmierć. Nie miałam żadnych szans, by przebić się choć zwykłym „dzień dobry” przez lawinę jej słów.

- O, tak… - zauważył mężczyzna, wypełniając kubek świeżo parzoną kawą. – Ona taśmowo zadaje pytania i , nie czekając na odpowiedź, przeskakuje z tematu na temat tworząc wokół siebie przeogromny gwar, przez co jej usta przypominają ul, w którym aż wrze od zapracowanych, styranych pszczół.

- Biedny ten jej mąż – westchnęła Joanna.

- To ona ma męża?! – Zdziwił się mężczyzna. – Pewnie sobie go przywłaszczyła. Zanim się chłop zorientował, już był w jej domu i pewnie z krzykiem na ustach obudził się w jej łóżku, u jej boku…

- Jesteś okropny – zauważyła Joanna, nie mogąc powstrzymać rozbawienia wywołanego wyobraźnią małżonka.

- To nasza sąsiadka jest okropna – zakomunikował, ostrzegawczo unosząc palec. – Ja z jej powodu aż boję się wyjść z domu. – Zachichotał. – Lepiej na nią uważaj – poprosił. – Podejrzewam, że ona o wszystkich wszystko wie, a nawet więcej niż oni sami wiedzą o sobie.

- Kochanie, - Uśmiechnęła się Joanna. – jesteś złośliwy.

- Nie. Dlaczego?! – Mężczyzna wzruszył obojętnie ramionami. – Raczej spostrzegawczy. – Uśmiechnął się, a następnie zanurzył usta w gorącej kawie. – Co będziesz robić? – zapytał, siadając przy stole i rozkładając na blacie poranną gazetę.

- Zamierzam w linii podjazdu zasadzić wrzośce – odpowiedziała. – Wczoraj kupiłam kilkadziesiąt przepięknych, fioletowych pióropuszy.

- Weź coś na uspokojenie.

- Na uspokojenie?! O czym ty mówisz Karolu? – Zaśmiała się Joanna.

- No, wiesz… Zaangażujesz się w sadzenie kwiatuszków, a za plecami znienacka wynurzy się pani Otomańska Irena z demonicznym zapytankiem. Żebyś ze strachu na zawał nie zeszła – zażartował.

- Wariat. – Zaśmiała się Joanna, wychodząc na zewnątrz przez balkonowe drzwi kuchni.

- A, co pani tak sadzi? – Dało się słyszeć przedrzeźniającą parodię kobiecego głosu, kopiowanego przez Karola kartkującego przy kubku kawy poranną prasę. – A, to prawdziwe? A, to będzie rosło? A, to krzew czy kwiat?...

Joanna porozkładała doniczki pełne fioletowych wrzośców wzdłuż linii wjazdu na posesję. Wzięła do ręki małą saperkę. Przykucnęła. Pochyliła się nad ziemią i wbiła w glebę metalową część narzędzia, starając się przygotować dołek, w którym mogłaby zasadzić przygotowanego, bo wyciągniętego z doniczki, wrzośca. Odruchowo spojrzała w stronę chodnika, rozciągającego się prostą wstążką przed posesją, i zauważyła starszą, lekko przygarbioną kobietę w wełnianej czapce i skórzanym serdaku obszytym bladoróżowym futerkiem, na widok której Joanna uniosła nieśmiało rękę w geście powitania, a która nagle przyspieszyła i niczym spłoszony zając zniknęła za żywopłotem.

- To miejscowa wariatka. – Joanna podskoczyła uszczypnięta delikatnym strachem wywołanym niespodziewanym głosem sąsiadki. – Kompletnie psuje renomę tego miejsca.

- Przestraszyła mnie pani, pani Irenko – zasygnalizowała serdecznym, ciepłym głosem Joanna.

- Mieszka tu od lat. – Kobieta skinieniem głowy wskazała kierunek, w którym znajdował się dom obmawianej staruszki. – Ma akt własności, więc nie jest łatwo się jej pozbyć…

- A, co komu przeszkadza jej obecność? – Zdziwiła się Joanna, wsadzając w ziemię fioletowo kwitnąco wrzośce. – Nie wygląda na agresywną.

- Widziała pani jej dom?! – Oburzyła się kobieta. – Obskurny, zniszczony. Ma powybijane okna i obmazany, obdrapany tynk, a wokół zaniedbany ogród i trawę zapuszczoną jak bambusy. Z tyłu na podwórku zrobiła wysypisko śmieci. Przecież to siedlisko robali i szczurów! – warknęła zdenerwowana. – Takich powinno się od razu wyrzucać na zbity pysk! – debatowała. – Poza tym to stara kobieta, która ma nie po kolei w głowie. Takich powinno się izolować w jakiś domach opieki czy zakładach zamkniętych. Wiadomo, co takiej do łba strzeli?! – warknęła, zaplatając ręce na piersiach.

- A, skąd pewność, że to ktoś niezrównoważony?

- Wszyscy tu wiedzą, że ona w szpitalu psychiatrycznym kilka dobrych miesięcy była trzymana – wyjaśniła z niezadowoleniem. – To chyba nie na piękne oczy czy za zasługi, prawda? Pani tu jest nowa, to pani nic jeszcze nie wie…

- Ale pani mnie pewnie uświadomi – wtrąciła złośliwie Joanna, utwardzając rękoma ziemię wokół zasadzonego wrzośca.

- Jak będzie trzeba, to uświadomię – burknęła stanowczo i nieuprzejmie sąsiadka.

- Dzień dobry. – Ukłonił się przechodzący chodnikiem mężczyzna.

- O, widzi go pani… – syknęła szeptem sąsiadka, szturchając Joannę w ramię, gdy ta skinieniem głowy odwzajemniała gest powitania. – Żona schorowana w domu leży, bo się ruszyć z łóżka nie może, a on niby to rano i troskliwie po świeże bułeczki do piekarni leci, a tak naprawdę do kochanki na numerek…

- Pani Irenko… - Zbulwersowała się Joanna.

- Wiem, co mówię – zapewniła sąsiadka. – Gdybym nie wiedziała, milczałabym jak grób.

- No, tu pewności nie mam – zażartowała Joanna.

- Jak żona?! – zawołała w stronę przechodzącego mężczyzny pani Irenka.

- Dziękuję, dobrze - odpowiedział zaczepiony pytaniem mężczyzna, który zatrzymał się na chwilę, spoglądając na sąsiadki z serdecznym, życzliwym uśmiechem. – Wieczorkiem oddam pani talerze, pani Irenko.

- Zapraszam.

- Szczęściarz z tego pani męża – komplementował mężczyzna. – Ma pani niebywały talent kulinarny. Potrawka z łososia była wyśmienita. Po prostu palce lizać. – Cmoknął, przykładając do ust dłoń.

- Widzi pani, - zwróciła się do Joanny, żegnając odchodzącego mężczyznę nieszczerym, z pozoru serdecznym uśmiechem – jak mnie podrywa? Żadnej kobiecie nie przepuści. Oj, biedna ta jego Jadzia, biedna… - westchnęła z udawanym współczuciem.

- On tylko wyraził podziw dla pani zdolności kucharskich…

- Komplement, podziw, a później, hyc! do łóżka i romans gotowy. Zanim się kobieta zorientuje, już! w ramionach kochanka jak mucha w pajęczynie. O, ja wiem, co mówię. – Pomachała ostrzegawczo ręką. – Tej z piekarni też słodzi aż do znudzenia. A, to po rączkach wycałuje – kontynuowała. – A, to kwiatuszka przyniesie w podziękowaniu albo owoców z działeczki… Szczwany lis.

- Pani chyba zazdrosna jest, pani Irenko – zażartowała Joanna.

- No, wie pani?! – oburzyła się sąsiadka, oplatając ciało grubym swetrem. – Ja mam męża! – bąknęła poirytowana pod nosem. – Też mi coś! – warknęła i odeszła, rozsypując za sobą stukot obcasów.

Joanna wróciła do domu z uśmiechem. Weszła do kuchni. Rozbawionym, rozpromienionym radością wzrokiem spojrzała na męża, siedzącego przy stole i pochylonego nad gazetą szeroko rozłożoną szeleszczącymi kartkami na blacie.

- Coś taka zadowolona? – zapytał mężczyzna, zerkając na żonę lekkim przymrużeniem oczu, skupionych nad lekturą czytanych artykułów. – Wrzośce obrodziły? – zapytał żartobliwie.

- Pani Irenka wyłoniła się jak spod ziemi – odpowiedziała rozbawiona wspomnieniem sąsiadki Joanna, sięgając do lodówki po kremowe ciasto zapakowane w plastikowy, przezroczysty pojemnik. – To rzeczywiście specyficzna osóbka.

- Idziesz do niej w gości? – zapytał z niedowierzaniem, wskazując palcem trzymany przez Joannę cukierniczy wypiek.

- Nie do niej – oznajmiła tajemniczo kobieta. – Idę do miejscowej wariatki.

- Wariatki?! – Zdziwił się Karol. – O czym ty mówisz?!

- Tak naszą starszą sąsiadkę przedstawiła mi pani Irenka, a!, że nie wierzę we wszystko, co mówi…

- Ja tam w nic nie wierzę, co ona mówi. – Zaśmiał się mężczyzna. – Ona w tworzeniu historii jest zdolniejsza od Ezopa i Szekspira. Niejeden mistrz pióra nauczyłby się od pani Otomańskiej kunsztu literackiego, przynajmniej!, w kwestii fabuły – dodał uszczypliwie, wracając do lektury.

- W każdym razie, - oznajmiła szczebiotliwym głosem Joanna – chcę poznać naszą miejscową wariatkę, która wygląda na sympatyczną, skromną kobietę.

- A, jak się mylisz? – Zaniepokoił się Karol. – A, jak to prawdziwa, miejscowa wariatka?

- Ponoć nie wierzysz w to, co pani Irenka mówi – z przekorą wtrąciła Joanna.

- No, tak, - odpowiedział skrępowany sytuacją – ale… Jeśli tym razem przez pomyłkę powiedziała prawdę? Idę z tobą – zdecydował bez wahania. – Przezorność jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

- Naprawdę?! – Zdumiała się Joanna.

- A, dlaczego nie?! – Obruszył się Karol, odkładając na bok gazetę. – Mam prawo poznać sąsiadów z naszego osiedla. – Wzruszył ramionami, podrywając się do wyjścia.

Joanna podała mężowi zapakowane ciasto. Wyszła z domu. Urwała kilka jeszcze kwitnących róż, po czym ruszyła chodnikiem w kierunku wskazanym skinieniem głowy przez wszystkowiedzącą sąsiadkę, trzymając męża pod rękę.

- Piękna ta nasz ulica Jarzębinowa – westchnęła w rozmarzeniu z nieukrywanym podziwem. – Cieszę się, że się tu sprowadziliśmy. O!, - dodała nagle, zauważając zaniedbaną, potwornie wręcz zapuszczoną posesję. – to chyba tu.

- Tu?! – Zdziwił się Karol, zatrzymując się z obnażonym mową ciała niedowierzaniem. – Chcesz powiedzieć, że ktoś tu w ogóle mieszka?! – Rozejrzał się wokół, stojąc przed obdrapanym domem o powybijanych oknach, w których brak szyb rekompensowały poprzybijane do futryn deski i folie, o murach pokrytych wyzwiskami i wulgaryzmami namalowanych na ścianach czarną lub czerwoną farbą. – Może wracajmy – zaproponował, zwracając się do Joanny, przedzierającej się przez wysokie kłosy przekwitających traw, opływających zewsząd budynek.

- Daj spokój – poprosiła kobieta. – Chyba nie stchórzyłeś?

- Ależ skąd?! – Obruszył się Karol. – Po prostu nie wierzę, że ktoś może w ogóle tu mieszkać – mówił, przesuwając się ostrożnym krokiem śladami pozostawionymi przez żonę.

Joanna podeszła do drzwi. Zacisnęła dłoń w pięść i delikatnie, choć odważnie zapukała, czekając cierpliwie na jakikolwiek znak obecności gospodyni. Po chwili rozległ się zgrzyt klucza w zamku, a następnie ostrożne, powolnie rozciągające się skrzypienie zardzewiałych zawiasów.

- Dzień dobry – odezwała się Joanna na widok wyglądającej przez szczelinę uchylonych drzwi starszej kobiety o siwiutkich, starannie, gładko i precyzyjnie uczesanych oraz związanych w kok włosach. – Jesteśmy sąsiadami. Wprowadziliśmy się tydzień temu pod trzynastkę – tłumaczyła Joanna. – Chcieliśmy się przedstawić – zapewniła.

Staruszka odważnie pociągnęła skrzydło drzwi do wnętrza domu. Uśmiechnęła się szeroko i szczerze, stając w progu.

- Nazywam się Karol Hetman, a to – wskazał dłonią na obok stojącą kobietę trzymającą w dłoni bukiet świeżo zerwanych róż – moja żona Joanna…

- Emilia Wysocka – przedstawiła się staruszka, wyciągając rękę na powitanie. – Zapraszam państwa – zachęciła, odsuwając się w bok niewielkiego ganku i dłonią wskazując wejście do domu. – Jak to miło – dodała, zamykając za gośćmi drzwi, które zdawały się przywierać skrzydłem do drzwi w sposób niemal nierozerwalny. – Proszę mi wybaczyć bałagan, - mówiła, wprowadzając gości do skromnie, ale gustownie urządzonego salonu – ale sił już nie mam, a i wizytami pochwalić się nie mogę. Ot, - westchnęła, wskazując dłonią miejsca siedzące przy stole – samotność jedynie mi towarzyszy, to i mniej wymagające jesteśmy wobec porządków i estetyki – wyjaśniła.

- Pięknie tu u pani – szczerze zachwyciła się Joanna, nie spodziewając się tak schludnego pomieszczenia w tak obskurnym budynku.

- Napijecie się państwo herbatki? – zaproponowała staruszka.

- Z przyjemnością – odpowiedzieli niemal jednocześnie.

- Może pani pomogę? – zapytała Joanna.

- Nie, dziękuję. – Uśmiechnęła się staruszka, poprawiając na ramionach wełnianą chustę. – Proszę spocząć. Zaraz przyniosę herbatkę – oznajmiła, wychodząc z salonu i zostawiając gości samych w pokoju pełnym fotografii oraz porcelanowych figurek.

- Całkiem sympatyczna ta nasza miejscowa wariatka – wyszeptał żartem Karol.

- Uspokój się – syknęła Joanna, wyglądając z salonu do przedpokoju i sprawdzając, czy czasami nie nadchodzi starsza pani, mogąca wkroczyć w wypowiadane humorystycznie słowa.

- Boże, - zasygnalizował Karol, zauważając przez okno stos różnorodnych odpadów i gratów, zalegających na podwórku – toż to śmietnik…

- A, to?! – wtrąciła nieoczekiwanie starsza pani, wchodząc do salonu z tacą, na której poustawiane były naczynia z herbatą. – Nie mogę poradzić sobie z młodzieżą – wyznała z wyczuwalną bezradnością w głosie. – Człowiek starszy, samotny, to go mają za nic… - westchnęła, kładąc na stole trzymaną w dłoniach tacę. – Przychodzą tu bez pozwolenia, bawią się, piją i łobuzują, śmiecą i odchodzą… - Staruszka podeszła do okna, wyglądając na zewnątrz ze smutkiem w oczach. – Poznosili mi na podwórko mnóstwo gratów… Stare fotele, kanapy, krzesła… - wyliczała, wskazując palcem poszczególne, leżące w trawie przedmioty. – Próbowałam ich przegonić, ale mi dom obrzucili kamieniami, powybijali szyby, obsmarowali przekleństwami ściany… - Machnęła w przypływie bezsilności ręką, siadając przy stole. – Policji nie wzywam, bo się boję, że się zemszczą, a sąsiedzi… No, cóż… - Zamyśliła się na chwilę, gasnąc w smutku.

- Ma pani mnóstwo pięknych zdjęć – zauważyła Joanna, słodząc cukrem podaną jej herbatę.

- Ach, tak… - Rozpromieniła się staruszka. – To mąż, - wskazała palcem na ścianę, pry której stała drewniana, bogato zdobiona komoda – a to moi synowie… - Uśmiechnęła się, wspominając.

- Czyli nie jest pani sama – stwierdził wesoło Karol.

- Niestety, jestem sama – zaprzeczyła staruszka. – Mąż umarł, jak chłopcy mieli piętnaście lat. Było nam bardzo ciężko – opowiadała. – Miałam jedną, mizerną pensję. Pracowałam często na dwie zmiany i to po siedem dni w tygodniu. Rok po śmierci męża straciłam Kubusia w wypadku… - Wskazała palcem na zdjęcie chłopca o blond włosach i brązowych oczach, wiszące na ścianie przy oknie. – Rowerem wpadł pod samochód. Kierowca był pijany. Skazali go, ale nic mi po tym… - Zamyśliła się na moment, po czym przetarła pomarszczonymi palcami szklące się od łez oczy. – Życia dziecka mi to nie wróci – westchnęła.

- Ale wspominała pani o synach, więc… - dociekliwie drążył temat Karol.

- Tomaszek – kontynuowała – miesiąc po tragicznej śmierci brata popełnił samobójstwo. Znalazłam jego wiszące pod kaloryferem ciało w pokoju na górze. – Wskazała palcem na sufit, nad którym znajdowało się wspomniane pomieszczenie. – Czy to z tęsknoty, czy z innego powodu?... Nie znam przyczyny… - Otarła dłonią łzy płynące po policzkach. – Mówią, że bliźniaki mają ze sobą szczególną więź… Może?! – Wzruszyła ramionami, zdradzając stan niewiedzy i zagubienia. – Po tym wszystkim się załamałam – opowiadała dalej. – Leczyli mnie w szpitalu z małymi przerwami, a dom niszczał… - Rozejrzała się dookoła. – Teraz jest jak jest… Nie mam ani pieniędzy, ani siły, a poza tym… – Machnęła obojętnie ręką. – Ileż mi jeszcze życia zostało i na co to komu mam dbać o to wszystko? To tylko rzeczy… - zaznaczyła lekceważąco. – Teraz to tylko kruszejący w zapomnieniu i wilgoci grobowiec rodzinny. Kiedyś… - wtrąciła z rozmarzeniem – to był piękny, pełen miłości i radości dom, ale dziś… to tylko grobowiec… Była kiedyś na furtce wizytówka z imieniem i nazwiskiem jak nekrolog, ale jacyś wandale wszystko zniszczyli. Później to i furtkę urwali i rzucili na tył podwórka. – Wskazała skinieniem głowy na wysypisko śmieci, znajdujące się za domem a widoczne przez okno salonu. – Pewnie gdzieś tam się poniewiera w tej kupie rupieci – dodała.

- Trzeba to gdzieś zgłosić. – Oburzyła się Joanna.

- Pani kochana. – Staruszka delikatnym dotykiem pomarszczonej dłoni musnęła rękę Joanny. – Kto by się zgodził mnie tu zostawić?! Teraz wzięliby mnie do jakiegoś ośrodka opieki, dom by sprzedali, a ja… - Posmutniała staruszka. – Ja chcę umrzeć u siebie przy moich chłopcach…

- Zdjęcia można przecież zabrać ze sobą… - bezmyślnie poinformował Karol.

- Panie drogi… - Uśmiechnęła się starsza pani. – Fotografie to nie wszystko. Ja w tym domu widzę moich chłopców, słyszę, czuję ich zapach i dotyk… Tam siadywał mój małżonek świętej pamięci z fajeczką w zębach i kotem czarnym jak węgiel na kolanach… Tu – Wskazała palcem kąt salonu. – stała choinka bożonarodzeniowa wystrojona w dekoracje, które robili chłopcy… Wieczorami, kiedy już synusie szły spać, włączaliśmy z moim Anzelmem gramofon, wypijaliśmy sobie po lampeczce wina albo koniaku i tańcowaliśmy jak na dansingu… To wszystko jest tu żywe i obecne… - zauważyła z rozrzewnieniem. – Nie mogłabym tego porzucić, zostawić i odejść… Z rozpaczy nie mogłabym umrzeć i męczyłabym się, Bóg wie, ile czasu…

Karol ukradkiem spojrzał na żonę, a następnie na zastygłą we wspomnieniach i w milczeniu staruszkę. Objął dłońmi szklankę wystudzonej, chłodnej herbaty. Spuścił głowę i posmutniał.

- „Ileż jest w tej kruchej kobiecie pięknej miłości…” – pomyślał, wtapiając się milczeniem w ciszę.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl