czwartek, 3 czerwca 2021

ULICA JARZĘBINOWA

Joanna była niezwykle podekscytowana przeprowadzką w nowe, wręcz magiczne miejsce tonące w jarzębinowych drzewach, które jesienną porą brzemiennie pęczniały kiśćami czerwonych korali wychylających się dorodnymi gronami zza parasola lekko opadających, podłużnych liści powoli zatracających świeżość zielonego, soczystego koloru rozrzedzanego złotem wyblakłych promieni wrześniowego słońca. Zadaszenie koron owych niezwykłych, strojnych drzew rozpościerało się nad wąskimi chodnikami, ciągnącymi się, niczym wstążka brukowej kostki, wzdłuż osiedlowej i dzięki temu rzadko uczęszczanej jezdni. Drogowe latarnie przeplatały się ze smukłymi pniami i kształtem pasterskiej laski pochylały nad ziemią świecącymi, szklanymi głowami jakby w geście powitania i szacunku okazywanego każdemu pieszemu, przechodzącemu wyznaczonym szlakiem ludzkich stóp. W konarach jarzębinowych czupryn zdawało się roić od ptactwa, które wiernie zostawało na zimę. Nierzadko można w nich było spotkać przemykającą w koronie szeleszczących liści wiewiórkę. Dzięki temu wszystkiemu świat, rozpościerający się wokół domu Joanny, wydawał się zapożyczony z baśni, w której wróżki i elfy były czymś naturalnym i normalnym oraz wszechobecnym, a więc i możliwym do wychwycenia przez czujne i bardziej spostrzegawcze oko człowieka.

- Poznałaś już naszą nową sąsiadkę? – zapytał wchodzący do kuchni mężczyzna o szpakowatych, lekko kręconych włosach.

- Oczywiście – odpowiedziała Joanna, zakładając bezrękawnik i ogrodowe rękawiczki. – Nie sposób było jej nie poznać – oznajmiła. – Jak tylko pojawiłam się na podwórku, ona wyłoniła się niczym spod ziemi, zagadując mnie na śmierć. Nie miałam żadnych szans, by przebić się choć zwykłym „dzień dobry” przez lawinę jej słów.

- O, tak… - zauważył mężczyzna, wypełniając kubek świeżo parzoną kawą. – Ona taśmowo zadaje pytania i , nie czekając na odpowiedź, przeskakuje z tematu na temat tworząc wokół siebie przeogromny gwar, przez co jej usta przypominają ul, w którym aż wrze od zapracowanych, styranych pszczół.

- Biedny ten jej mąż – westchnęła Joanna.

- To ona ma męża?! – Zdziwił się mężczyzna. – Pewnie sobie go przywłaszczyła. Zanim się chłop zorientował, już był w jej domu i pewnie z krzykiem na ustach obudził się w jej łóżku, u jej boku…

- Jesteś okropny – zauważyła Joanna, nie mogąc powstrzymać rozbawienia wywołanego wyobraźnią małżonka.

- To nasza sąsiadka jest okropna – zakomunikował, ostrzegawczo unosząc palec. – Ja z jej powodu aż boję się wyjść z domu. – Zachichotał. – Lepiej na nią uważaj – poprosił. – Podejrzewam, że ona o wszystkich wszystko wie, a nawet więcej niż oni sami wiedzą o sobie.

- Kochanie, - Uśmiechnęła się Joanna. – jesteś złośliwy.

- Nie. Dlaczego?! – Mężczyzna wzruszył obojętnie ramionami. – Raczej spostrzegawczy. – Uśmiechnął się, a następnie zanurzył usta w gorącej kawie. – Co będziesz robić? – zapytał, siadając przy stole i rozkładając na blacie poranną gazetę.

- Zamierzam w linii podjazdu zasadzić wrzośce – odpowiedziała. – Wczoraj kupiłam kilkadziesiąt przepięknych, fioletowych pióropuszy.

- Weź coś na uspokojenie.

- Na uspokojenie?! O czym ty mówisz Karolu? – Zaśmiała się Joanna.

- No, wiesz… Zaangażujesz się w sadzenie kwiatuszków, a za plecami znienacka wynurzy się pani Otomańska Irena z demonicznym zapytankiem. Żebyś ze strachu na zawał nie zeszła – zażartował.

- Wariat. – Zaśmiała się Joanna, wychodząc na zewnątrz przez balkonowe drzwi kuchni.

- A, co pani tak sadzi? – Dało się słyszeć przedrzeźniającą parodię kobiecego głosu, kopiowanego przez Karola kartkującego przy kubku kawy poranną prasę. – A, to prawdziwe? A, to będzie rosło? A, to krzew czy kwiat?...

Joanna porozkładała doniczki pełne fioletowych wrzośców wzdłuż linii wjazdu na posesję. Wzięła do ręki małą saperkę. Przykucnęła. Pochyliła się nad ziemią i wbiła w glebę metalową część narzędzia, starając się przygotować dołek, w którym mogłaby zasadzić przygotowanego, bo wyciągniętego z doniczki, wrzośca. Odruchowo spojrzała w stronę chodnika, rozciągającego się prostą wstążką przed posesją, i zauważyła starszą, lekko przygarbioną kobietę w wełnianej czapce i skórzanym serdaku obszytym bladoróżowym futerkiem, na widok której Joanna uniosła nieśmiało rękę w geście powitania, a która nagle przyspieszyła i niczym spłoszony zając zniknęła za żywopłotem.

- To miejscowa wariatka. – Joanna podskoczyła uszczypnięta delikatnym strachem wywołanym niespodziewanym głosem sąsiadki. – Kompletnie psuje renomę tego miejsca.

- Przestraszyła mnie pani, pani Irenko – zasygnalizowała serdecznym, ciepłym głosem Joanna.

- Mieszka tu od lat. – Kobieta skinieniem głowy wskazała kierunek, w którym znajdował się dom obmawianej staruszki. – Ma akt własności, więc nie jest łatwo się jej pozbyć…

- A, co komu przeszkadza jej obecność? – Zdziwiła się Joanna, wsadzając w ziemię fioletowo kwitnąco wrzośce. – Nie wygląda na agresywną.

- Widziała pani jej dom?! – Oburzyła się kobieta. – Obskurny, zniszczony. Ma powybijane okna i obmazany, obdrapany tynk, a wokół zaniedbany ogród i trawę zapuszczoną jak bambusy. Z tyłu na podwórku zrobiła wysypisko śmieci. Przecież to siedlisko robali i szczurów! – warknęła zdenerwowana. – Takich powinno się od razu wyrzucać na zbity pysk! – debatowała. – Poza tym to stara kobieta, która ma nie po kolei w głowie. Takich powinno się izolować w jakiś domach opieki czy zakładach zamkniętych. Wiadomo, co takiej do łba strzeli?! – warknęła, zaplatając ręce na piersiach.

- A, skąd pewność, że to ktoś niezrównoważony?

- Wszyscy tu wiedzą, że ona w szpitalu psychiatrycznym kilka dobrych miesięcy była trzymana – wyjaśniła z niezadowoleniem. – To chyba nie na piękne oczy czy za zasługi, prawda? Pani tu jest nowa, to pani nic jeszcze nie wie…

- Ale pani mnie pewnie uświadomi – wtrąciła złośliwie Joanna, utwardzając rękoma ziemię wokół zasadzonego wrzośca.

- Jak będzie trzeba, to uświadomię – burknęła stanowczo i nieuprzejmie sąsiadka.

- Dzień dobry. – Ukłonił się przechodzący chodnikiem mężczyzna.

- O, widzi go pani… – syknęła szeptem sąsiadka, szturchając Joannę w ramię, gdy ta skinieniem głowy odwzajemniała gest powitania. – Żona schorowana w domu leży, bo się ruszyć z łóżka nie może, a on niby to rano i troskliwie po świeże bułeczki do piekarni leci, a tak naprawdę do kochanki na numerek…

- Pani Irenko… - Zbulwersowała się Joanna.

- Wiem, co mówię – zapewniła sąsiadka. – Gdybym nie wiedziała, milczałabym jak grób.

- No, tu pewności nie mam – zażartowała Joanna.

- Jak żona?! – zawołała w stronę przechodzącego mężczyzny pani Irenka.

- Dziękuję, dobrze - odpowiedział zaczepiony pytaniem mężczyzna, który zatrzymał się na chwilę, spoglądając na sąsiadki z serdecznym, życzliwym uśmiechem. – Wieczorkiem oddam pani talerze, pani Irenko.

- Zapraszam.

- Szczęściarz z tego pani męża – komplementował mężczyzna. – Ma pani niebywały talent kulinarny. Potrawka z łososia była wyśmienita. Po prostu palce lizać. – Cmoknął, przykładając do ust dłoń.

- Widzi pani, - zwróciła się do Joanny, żegnając odchodzącego mężczyznę nieszczerym, z pozoru serdecznym uśmiechem – jak mnie podrywa? Żadnej kobiecie nie przepuści. Oj, biedna ta jego Jadzia, biedna… - westchnęła z udawanym współczuciem.

- On tylko wyraził podziw dla pani zdolności kucharskich…

- Komplement, podziw, a później, hyc! do łóżka i romans gotowy. Zanim się kobieta zorientuje, już! w ramionach kochanka jak mucha w pajęczynie. O, ja wiem, co mówię. – Pomachała ostrzegawczo ręką. – Tej z piekarni też słodzi aż do znudzenia. A, to po rączkach wycałuje – kontynuowała. – A, to kwiatuszka przyniesie w podziękowaniu albo owoców z działeczki… Szczwany lis.

- Pani chyba zazdrosna jest, pani Irenko – zażartowała Joanna.

- No, wie pani?! – oburzyła się sąsiadka, oplatając ciało grubym swetrem. – Ja mam męża! – bąknęła poirytowana pod nosem. – Też mi coś! – warknęła i odeszła, rozsypując za sobą stukot obcasów.

Joanna wróciła do domu z uśmiechem. Weszła do kuchni. Rozbawionym, rozpromienionym radością wzrokiem spojrzała na męża, siedzącego przy stole i pochylonego nad gazetą szeroko rozłożoną szeleszczącymi kartkami na blacie.

- Coś taka zadowolona? – zapytał mężczyzna, zerkając na żonę lekkim przymrużeniem oczu, skupionych nad lekturą czytanych artykułów. – Wrzośce obrodziły? – zapytał żartobliwie.

- Pani Irenka wyłoniła się jak spod ziemi – odpowiedziała rozbawiona wspomnieniem sąsiadki Joanna, sięgając do lodówki po kremowe ciasto zapakowane w plastikowy, przezroczysty pojemnik. – To rzeczywiście specyficzna osóbka.

- Idziesz do niej w gości? – zapytał z niedowierzaniem, wskazując palcem trzymany przez Joannę cukierniczy wypiek.

- Nie do niej – oznajmiła tajemniczo kobieta. – Idę do miejscowej wariatki.

- Wariatki?! – Zdziwił się Karol. – O czym ty mówisz?!

- Tak naszą starszą sąsiadkę przedstawiła mi pani Irenka, a!, że nie wierzę we wszystko, co mówi…

- Ja tam w nic nie wierzę, co ona mówi. – Zaśmiał się mężczyzna. – Ona w tworzeniu historii jest zdolniejsza od Ezopa i Szekspira. Niejeden mistrz pióra nauczyłby się od pani Otomańskiej kunsztu literackiego, przynajmniej!, w kwestii fabuły – dodał uszczypliwie, wracając do lektury.

- W każdym razie, - oznajmiła szczebiotliwym głosem Joanna – chcę poznać naszą miejscową wariatkę, która wygląda na sympatyczną, skromną kobietę.

- A, jak się mylisz? – Zaniepokoił się Karol. – A, jak to prawdziwa, miejscowa wariatka?

- Ponoć nie wierzysz w to, co pani Irenka mówi – z przekorą wtrąciła Joanna.

- No, tak, - odpowiedział skrępowany sytuacją – ale… Jeśli tym razem przez pomyłkę powiedziała prawdę? Idę z tobą – zdecydował bez wahania. – Przezorność jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

- Naprawdę?! – Zdumiała się Joanna.

- A, dlaczego nie?! – Obruszył się Karol, odkładając na bok gazetę. – Mam prawo poznać sąsiadów z naszego osiedla. – Wzruszył ramionami, podrywając się do wyjścia.

Joanna podała mężowi zapakowane ciasto. Wyszła z domu. Urwała kilka jeszcze kwitnących róż, po czym ruszyła chodnikiem w kierunku wskazanym skinieniem głowy przez wszystkowiedzącą sąsiadkę, trzymając męża pod rękę.

- Piękna ta nasz ulica Jarzębinowa – westchnęła w rozmarzeniu z nieukrywanym podziwem. – Cieszę się, że się tu sprowadziliśmy. O!, - dodała nagle, zauważając zaniedbaną, potwornie wręcz zapuszczoną posesję. – to chyba tu.

- Tu?! – Zdziwił się Karol, zatrzymując się z obnażonym mową ciała niedowierzaniem. – Chcesz powiedzieć, że ktoś tu w ogóle mieszka?! – Rozejrzał się wokół, stojąc przed obdrapanym domem o powybijanych oknach, w których brak szyb rekompensowały poprzybijane do futryn deski i folie, o murach pokrytych wyzwiskami i wulgaryzmami namalowanych na ścianach czarną lub czerwoną farbą. – Może wracajmy – zaproponował, zwracając się do Joanny, przedzierającej się przez wysokie kłosy przekwitających traw, opływających zewsząd budynek.

- Daj spokój – poprosiła kobieta. – Chyba nie stchórzyłeś?

- Ależ skąd?! – Obruszył się Karol. – Po prostu nie wierzę, że ktoś może w ogóle tu mieszkać – mówił, przesuwając się ostrożnym krokiem śladami pozostawionymi przez żonę.

Joanna podeszła do drzwi. Zacisnęła dłoń w pięść i delikatnie, choć odważnie zapukała, czekając cierpliwie na jakikolwiek znak obecności gospodyni. Po chwili rozległ się zgrzyt klucza w zamku, a następnie ostrożne, powolnie rozciągające się skrzypienie zardzewiałych zawiasów.

- Dzień dobry – odezwała się Joanna na widok wyglądającej przez szczelinę uchylonych drzwi starszej kobiety o siwiutkich, starannie, gładko i precyzyjnie uczesanych oraz związanych w kok włosach. – Jesteśmy sąsiadami. Wprowadziliśmy się tydzień temu pod trzynastkę – tłumaczyła Joanna. – Chcieliśmy się przedstawić – zapewniła.

Staruszka odważnie pociągnęła skrzydło drzwi do wnętrza domu. Uśmiechnęła się szeroko i szczerze, stając w progu.

- Nazywam się Karol Hetman, a to – wskazał dłonią na obok stojącą kobietę trzymającą w dłoni bukiet świeżo zerwanych róż – moja żona Joanna…

- Emilia Wysocka – przedstawiła się staruszka, wyciągając rękę na powitanie. – Zapraszam państwa – zachęciła, odsuwając się w bok niewielkiego ganku i dłonią wskazując wejście do domu. – Jak to miło – dodała, zamykając za gośćmi drzwi, które zdawały się przywierać skrzydłem do drzwi w sposób niemal nierozerwalny. – Proszę mi wybaczyć bałagan, - mówiła, wprowadzając gości do skromnie, ale gustownie urządzonego salonu – ale sił już nie mam, a i wizytami pochwalić się nie mogę. Ot, - westchnęła, wskazując dłonią miejsca siedzące przy stole – samotność jedynie mi towarzyszy, to i mniej wymagające jesteśmy wobec porządków i estetyki – wyjaśniła.

- Pięknie tu u pani – szczerze zachwyciła się Joanna, nie spodziewając się tak schludnego pomieszczenia w tak obskurnym budynku.

- Napijecie się państwo herbatki? – zaproponowała staruszka.

- Z przyjemnością – odpowiedzieli niemal jednocześnie.

- Może pani pomogę? – zapytała Joanna.

- Nie, dziękuję. – Uśmiechnęła się staruszka, poprawiając na ramionach wełnianą chustę. – Proszę spocząć. Zaraz przyniosę herbatkę – oznajmiła, wychodząc z salonu i zostawiając gości samych w pokoju pełnym fotografii oraz porcelanowych figurek.

- Całkiem sympatyczna ta nasza miejscowa wariatka – wyszeptał żartem Karol.

- Uspokój się – syknęła Joanna, wyglądając z salonu do przedpokoju i sprawdzając, czy czasami nie nadchodzi starsza pani, mogąca wkroczyć w wypowiadane humorystycznie słowa.

- Boże, - zasygnalizował Karol, zauważając przez okno stos różnorodnych odpadów i gratów, zalegających na podwórku – toż to śmietnik…

- A, to?! – wtrąciła nieoczekiwanie starsza pani, wchodząc do salonu z tacą, na której poustawiane były naczynia z herbatą. – Nie mogę poradzić sobie z młodzieżą – wyznała z wyczuwalną bezradnością w głosie. – Człowiek starszy, samotny, to go mają za nic… - westchnęła, kładąc na stole trzymaną w dłoniach tacę. – Przychodzą tu bez pozwolenia, bawią się, piją i łobuzują, śmiecą i odchodzą… - Staruszka podeszła do okna, wyglądając na zewnątrz ze smutkiem w oczach. – Poznosili mi na podwórko mnóstwo gratów… Stare fotele, kanapy, krzesła… - wyliczała, wskazując palcem poszczególne, leżące w trawie przedmioty. – Próbowałam ich przegonić, ale mi dom obrzucili kamieniami, powybijali szyby, obsmarowali przekleństwami ściany… - Machnęła w przypływie bezsilności ręką, siadając przy stole. – Policji nie wzywam, bo się boję, że się zemszczą, a sąsiedzi… No, cóż… - Zamyśliła się na chwilę, gasnąc w smutku.

- Ma pani mnóstwo pięknych zdjęć – zauważyła Joanna, słodząc cukrem podaną jej herbatę.

- Ach, tak… - Rozpromieniła się staruszka. – To mąż, - wskazała palcem na ścianę, pry której stała drewniana, bogato zdobiona komoda – a to moi synowie… - Uśmiechnęła się, wspominając.

- Czyli nie jest pani sama – stwierdził wesoło Karol.

- Niestety, jestem sama – zaprzeczyła staruszka. – Mąż umarł, jak chłopcy mieli piętnaście lat. Było nam bardzo ciężko – opowiadała. – Miałam jedną, mizerną pensję. Pracowałam często na dwie zmiany i to po siedem dni w tygodniu. Rok po śmierci męża straciłam Kubusia w wypadku… - Wskazała palcem na zdjęcie chłopca o blond włosach i brązowych oczach, wiszące na ścianie przy oknie. – Rowerem wpadł pod samochód. Kierowca był pijany. Skazali go, ale nic mi po tym… - Zamyśliła się na moment, po czym przetarła pomarszczonymi palcami szklące się od łez oczy. – Życia dziecka mi to nie wróci – westchnęła.

- Ale wspominała pani o synach, więc… - dociekliwie drążył temat Karol.

- Tomaszek – kontynuowała – miesiąc po tragicznej śmierci brata popełnił samobójstwo. Znalazłam jego wiszące pod kaloryferem ciało w pokoju na górze. – Wskazała palcem na sufit, nad którym znajdowało się wspomniane pomieszczenie. – Czy to z tęsknoty, czy z innego powodu?... Nie znam przyczyny… - Otarła dłonią łzy płynące po policzkach. – Mówią, że bliźniaki mają ze sobą szczególną więź… Może?! – Wzruszyła ramionami, zdradzając stan niewiedzy i zagubienia. – Po tym wszystkim się załamałam – opowiadała dalej. – Leczyli mnie w szpitalu z małymi przerwami, a dom niszczał… - Rozejrzała się dookoła. – Teraz jest jak jest… Nie mam ani pieniędzy, ani siły, a poza tym… – Machnęła obojętnie ręką. – Ileż mi jeszcze życia zostało i na co to komu mam dbać o to wszystko? To tylko rzeczy… - zaznaczyła lekceważąco. – Teraz to tylko kruszejący w zapomnieniu i wilgoci grobowiec rodzinny. Kiedyś… - wtrąciła z rozmarzeniem – to był piękny, pełen miłości i radości dom, ale dziś… to tylko grobowiec… Była kiedyś na furtce wizytówka z imieniem i nazwiskiem jak nekrolog, ale jacyś wandale wszystko zniszczyli. Później to i furtkę urwali i rzucili na tył podwórka. – Wskazała skinieniem głowy na wysypisko śmieci, znajdujące się za domem a widoczne przez okno salonu. – Pewnie gdzieś tam się poniewiera w tej kupie rupieci – dodała.

- Trzeba to gdzieś zgłosić. – Oburzyła się Joanna.

- Pani kochana. – Staruszka delikatnym dotykiem pomarszczonej dłoni musnęła rękę Joanny. – Kto by się zgodził mnie tu zostawić?! Teraz wzięliby mnie do jakiegoś ośrodka opieki, dom by sprzedali, a ja… - Posmutniała staruszka. – Ja chcę umrzeć u siebie przy moich chłopcach…

- Zdjęcia można przecież zabrać ze sobą… - bezmyślnie poinformował Karol.

- Panie drogi… - Uśmiechnęła się starsza pani. – Fotografie to nie wszystko. Ja w tym domu widzę moich chłopców, słyszę, czuję ich zapach i dotyk… Tam siadywał mój małżonek świętej pamięci z fajeczką w zębach i kotem czarnym jak węgiel na kolanach… Tu – Wskazała palcem kąt salonu. – stała choinka bożonarodzeniowa wystrojona w dekoracje, które robili chłopcy… Wieczorami, kiedy już synusie szły spać, włączaliśmy z moim Anzelmem gramofon, wypijaliśmy sobie po lampeczce wina albo koniaku i tańcowaliśmy jak na dansingu… To wszystko jest tu żywe i obecne… - zauważyła z rozrzewnieniem. – Nie mogłabym tego porzucić, zostawić i odejść… Z rozpaczy nie mogłabym umrzeć i męczyłabym się, Bóg wie, ile czasu…

Karol ukradkiem spojrzał na żonę, a następnie na zastygłą we wspomnieniach i w milczeniu staruszkę. Objął dłońmi szklankę wystudzonej, chłodnej herbaty. Spuścił głowę i posmutniał.

- „Ileż jest w tej kruchej kobiecie pięknej miłości…” – pomyślał, wtapiając się milczeniem w ciszę.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz