Joanna była niezwykle
podekscytowana przeprowadzką w nowe, wręcz magiczne miejsce tonące w
jarzębinowych drzewach, które jesienną porą brzemiennie pęczniały kiśćami
czerwonych korali wychylających się dorodnymi gronami zza parasola lekko
opadających, podłużnych liści powoli zatracających świeżość zielonego,
soczystego koloru rozrzedzanego złotem wyblakłych promieni wrześniowego słońca.
Zadaszenie koron owych niezwykłych, strojnych drzew rozpościerało się nad
wąskimi chodnikami, ciągnącymi się, niczym wstążka brukowej kostki, wzdłuż
osiedlowej i dzięki temu rzadko uczęszczanej jezdni. Drogowe latarnie
przeplatały się ze smukłymi pniami i kształtem pasterskiej laski pochylały nad
ziemią świecącymi, szklanymi głowami jakby w geście powitania i szacunku
okazywanego każdemu pieszemu, przechodzącemu wyznaczonym szlakiem ludzkich
stóp. W konarach jarzębinowych czupryn zdawało się roić od ptactwa, które
wiernie zostawało na zimę. Nierzadko można w nich było spotkać przemykającą w
koronie szeleszczących liści wiewiórkę. Dzięki temu wszystkiemu świat,
rozpościerający się wokół domu Joanny, wydawał się zapożyczony z baśni, w
której wróżki i elfy były czymś naturalnym i normalnym oraz wszechobecnym, a
więc i możliwym do wychwycenia przez czujne i bardziej spostrzegawcze oko
człowieka.
- Poznałaś już naszą nową
sąsiadkę? – zapytał wchodzący do kuchni mężczyzna o szpakowatych, lekko
kręconych włosach.
- Oczywiście – odpowiedziała
Joanna, zakładając bezrękawnik i ogrodowe rękawiczki. – Nie sposób było jej nie
poznać – oznajmiła. – Jak tylko pojawiłam się na podwórku, ona wyłoniła się
niczym spod ziemi, zagadując mnie na śmierć. Nie miałam żadnych szans, by
przebić się choć zwykłym „dzień dobry” przez lawinę jej słów.
- O, tak… - zauważył mężczyzna,
wypełniając kubek świeżo parzoną kawą. – Ona taśmowo zadaje pytania i , nie
czekając na odpowiedź, przeskakuje z tematu na temat tworząc wokół siebie
przeogromny gwar, przez co jej usta przypominają ul, w którym aż wrze od
zapracowanych, styranych pszczół.
- Biedny ten jej mąż –
westchnęła Joanna.
- To ona ma męża?! – Zdziwił
się mężczyzna. – Pewnie sobie go przywłaszczyła. Zanim się chłop zorientował,
już był w jej domu i pewnie z krzykiem na ustach obudził się w jej łóżku, u jej
boku…
- Jesteś okropny – zauważyła
Joanna, nie mogąc powstrzymać rozbawienia wywołanego wyobraźnią małżonka.
- To nasza sąsiadka jest
okropna – zakomunikował, ostrzegawczo unosząc palec. – Ja z jej powodu aż boję
się wyjść z domu. – Zachichotał. – Lepiej na nią uważaj – poprosił. –
Podejrzewam, że ona o wszystkich wszystko wie, a nawet więcej niż oni sami
wiedzą o sobie.
- Kochanie, - Uśmiechnęła się
Joanna. – jesteś złośliwy.
- Nie. Dlaczego?! – Mężczyzna
wzruszył obojętnie ramionami. – Raczej spostrzegawczy. – Uśmiechnął się, a
następnie zanurzył usta w gorącej kawie. – Co będziesz robić? – zapytał,
siadając przy stole i rozkładając na blacie poranną gazetę.
- Zamierzam w linii podjazdu
zasadzić wrzośce – odpowiedziała. – Wczoraj kupiłam kilkadziesiąt przepięknych,
fioletowych pióropuszy.
- Weź coś na uspokojenie.
- Na uspokojenie?! O czym ty
mówisz Karolu? – Zaśmiała się Joanna.
- No, wiesz… Zaangażujesz się w
sadzenie kwiatuszków, a za plecami znienacka wynurzy się pani Otomańska Irena z
demonicznym zapytankiem. Żebyś ze strachu na zawał nie zeszła – zażartował.
- Wariat. – Zaśmiała się
Joanna, wychodząc na zewnątrz przez balkonowe drzwi kuchni.
- A, co pani tak sadzi? – Dało
się słyszeć przedrzeźniającą parodię kobiecego głosu, kopiowanego przez Karola
kartkującego przy kubku kawy poranną prasę. – A, to prawdziwe? A, to będzie
rosło? A, to krzew czy kwiat?...
Joanna porozkładała doniczki
pełne fioletowych wrzośców wzdłuż linii wjazdu na posesję. Wzięła do ręki małą
saperkę. Przykucnęła. Pochyliła się nad ziemią i wbiła w glebę metalową część
narzędzia, starając się przygotować dołek, w którym mogłaby zasadzić
przygotowanego, bo wyciągniętego z doniczki, wrzośca. Odruchowo spojrzała w
stronę chodnika, rozciągającego się prostą wstążką przed posesją, i zauważyła
starszą, lekko przygarbioną kobietę w wełnianej czapce i skórzanym serdaku
obszytym bladoróżowym futerkiem, na widok której Joanna uniosła nieśmiało rękę
w geście powitania, a która nagle przyspieszyła i niczym spłoszony zając
zniknęła za żywopłotem.
- To miejscowa wariatka. –
Joanna podskoczyła uszczypnięta delikatnym strachem wywołanym niespodziewanym
głosem sąsiadki. – Kompletnie psuje renomę tego miejsca.
- Przestraszyła mnie pani, pani
Irenko – zasygnalizowała serdecznym, ciepłym głosem Joanna.
- Mieszka tu od lat. – Kobieta
skinieniem głowy wskazała kierunek, w którym znajdował się dom obmawianej
staruszki. – Ma akt własności, więc nie jest łatwo się jej pozbyć…
- A, co komu przeszkadza jej
obecność? – Zdziwiła się Joanna, wsadzając w ziemię fioletowo kwitnąco wrzośce.
– Nie wygląda na agresywną.
- Widziała pani jej dom?! –
Oburzyła się kobieta. – Obskurny, zniszczony. Ma powybijane okna i obmazany,
obdrapany tynk, a wokół zaniedbany ogród i trawę zapuszczoną jak bambusy. Z
tyłu na podwórku zrobiła wysypisko śmieci. Przecież to siedlisko robali i
szczurów! – warknęła zdenerwowana. – Takich powinno się od razu wyrzucać na
zbity pysk! – debatowała. – Poza tym to stara kobieta, która ma nie po kolei w
głowie. Takich powinno się izolować w jakiś domach opieki czy zakładach
zamkniętych. Wiadomo, co takiej do łba strzeli?! – warknęła, zaplatając ręce na
piersiach.
- A, skąd pewność, że to ktoś
niezrównoważony?
- Wszyscy tu wiedzą, że ona w
szpitalu psychiatrycznym kilka dobrych miesięcy była trzymana – wyjaśniła z
niezadowoleniem. – To chyba nie na piękne oczy czy za zasługi, prawda? Pani tu
jest nowa, to pani nic jeszcze nie wie…
- Ale pani mnie pewnie
uświadomi – wtrąciła złośliwie Joanna, utwardzając rękoma ziemię wokół
zasadzonego wrzośca.
- Jak będzie trzeba, to
uświadomię – burknęła stanowczo i nieuprzejmie sąsiadka.
- Dzień dobry. – Ukłonił się
przechodzący chodnikiem mężczyzna.
- O, widzi go pani… – syknęła
szeptem sąsiadka, szturchając Joannę w ramię, gdy ta skinieniem głowy
odwzajemniała gest powitania. – Żona schorowana w domu leży, bo się ruszyć z
łóżka nie może, a on niby to rano i troskliwie po świeże bułeczki do piekarni
leci, a tak naprawdę do kochanki na numerek…
- Pani Irenko… - Zbulwersowała
się Joanna.
- Wiem, co mówię – zapewniła
sąsiadka. – Gdybym nie wiedziała, milczałabym jak grób.
- No, tu pewności nie mam –
zażartowała Joanna.
- Jak żona?! – zawołała w
stronę przechodzącego mężczyzny pani Irenka.
- Dziękuję, dobrze -
odpowiedział zaczepiony pytaniem mężczyzna, który zatrzymał się na chwilę,
spoglądając na sąsiadki z serdecznym, życzliwym uśmiechem. – Wieczorkiem oddam
pani talerze, pani Irenko.
- Zapraszam.
- Szczęściarz z tego pani męża
– komplementował mężczyzna. – Ma pani niebywały talent kulinarny. Potrawka z
łososia była wyśmienita. Po prostu palce lizać. – Cmoknął, przykładając do ust
dłoń.
- Widzi pani, - zwróciła się do
Joanny, żegnając odchodzącego mężczyznę nieszczerym, z pozoru serdecznym
uśmiechem – jak mnie podrywa? Żadnej kobiecie nie przepuści. Oj, biedna ta jego
Jadzia, biedna… - westchnęła z udawanym współczuciem.
- On tylko wyraził podziw dla
pani zdolności kucharskich…
- Komplement, podziw, a
później, hyc! do łóżka i romans gotowy. Zanim się kobieta zorientuje, już! w ramionach
kochanka jak mucha w pajęczynie. O, ja wiem, co mówię. – Pomachała ostrzegawczo
ręką. – Tej z piekarni też słodzi aż do znudzenia. A, to po rączkach wycałuje –
kontynuowała. – A, to kwiatuszka przyniesie w podziękowaniu albo owoców z
działeczki… Szczwany lis.
- Pani chyba zazdrosna jest,
pani Irenko – zażartowała Joanna.
- No, wie pani?! – oburzyła się
sąsiadka, oplatając ciało grubym swetrem. – Ja mam męża! – bąknęła poirytowana
pod nosem. – Też mi coś! – warknęła i odeszła, rozsypując za sobą stukot
obcasów.
Joanna wróciła do domu z
uśmiechem. Weszła do kuchni. Rozbawionym, rozpromienionym radością wzrokiem
spojrzała na męża, siedzącego przy stole i pochylonego nad gazetą szeroko
rozłożoną szeleszczącymi kartkami na blacie.
- Coś taka zadowolona? –
zapytał mężczyzna, zerkając na żonę lekkim przymrużeniem oczu, skupionych nad
lekturą czytanych artykułów. – Wrzośce obrodziły? – zapytał żartobliwie.
- Pani Irenka wyłoniła się jak
spod ziemi – odpowiedziała rozbawiona wspomnieniem sąsiadki Joanna, sięgając do
lodówki po kremowe ciasto zapakowane w plastikowy, przezroczysty pojemnik. – To
rzeczywiście specyficzna osóbka.
- Idziesz do niej w gości? –
zapytał z niedowierzaniem, wskazując palcem trzymany przez Joannę cukierniczy
wypiek.
- Nie do niej – oznajmiła
tajemniczo kobieta. – Idę do miejscowej wariatki.
- Wariatki?! – Zdziwił się
Karol. – O czym ty mówisz?!
- Tak naszą starszą sąsiadkę
przedstawiła mi pani Irenka, a!, że nie wierzę we wszystko, co mówi…
- Ja tam w nic nie wierzę, co
ona mówi. – Zaśmiał się mężczyzna. – Ona w tworzeniu historii jest zdolniejsza
od Ezopa i Szekspira. Niejeden mistrz pióra nauczyłby się od pani Otomańskiej
kunsztu literackiego, przynajmniej!, w kwestii fabuły – dodał uszczypliwie,
wracając do lektury.
- W każdym razie, - oznajmiła
szczebiotliwym głosem Joanna – chcę poznać naszą miejscową wariatkę, która
wygląda na sympatyczną, skromną kobietę.
- A, jak się mylisz? –
Zaniepokoił się Karol. – A, jak to prawdziwa, miejscowa wariatka?
- Ponoć nie wierzysz w to, co
pani Irenka mówi – z przekorą wtrąciła Joanna.
- No, tak, - odpowiedział
skrępowany sytuacją – ale… Jeśli tym razem przez pomyłkę powiedziała prawdę?
Idę z tobą – zdecydował bez wahania. – Przezorność jeszcze nikomu nie
zaszkodziła.
- Naprawdę?! – Zdumiała się
Joanna.
- A, dlaczego nie?! – Obruszył
się Karol, odkładając na bok gazetę. – Mam prawo poznać sąsiadów z naszego
osiedla. – Wzruszył ramionami, podrywając się do wyjścia.
Joanna podała mężowi zapakowane
ciasto. Wyszła z domu. Urwała kilka jeszcze kwitnących róż, po czym ruszyła chodnikiem
w kierunku wskazanym skinieniem głowy przez wszystkowiedzącą sąsiadkę,
trzymając męża pod rękę.
- Piękna ta nasz ulica
Jarzębinowa – westchnęła w rozmarzeniu z nieukrywanym podziwem. – Cieszę się,
że się tu sprowadziliśmy. O!, - dodała nagle, zauważając zaniedbaną, potwornie
wręcz zapuszczoną posesję. – to chyba tu.
- Tu?! – Zdziwił się Karol,
zatrzymując się z obnażonym mową ciała niedowierzaniem. – Chcesz powiedzieć, że
ktoś tu w ogóle mieszka?! – Rozejrzał się wokół, stojąc przed obdrapanym domem
o powybijanych oknach, w których brak szyb rekompensowały poprzybijane do
futryn deski i folie, o murach pokrytych wyzwiskami i wulgaryzmami namalowanych
na ścianach czarną lub czerwoną farbą. – Może wracajmy – zaproponował, zwracając
się do Joanny, przedzierającej się przez wysokie kłosy przekwitających traw,
opływających zewsząd budynek.
- Daj spokój – poprosiła
kobieta. – Chyba nie stchórzyłeś?
- Ależ skąd?! – Obruszył się
Karol. – Po prostu nie wierzę, że ktoś może w ogóle tu mieszkać – mówił,
przesuwając się ostrożnym krokiem śladami pozostawionymi przez żonę.
Joanna podeszła do drzwi.
Zacisnęła dłoń w pięść i delikatnie, choć odważnie zapukała, czekając
cierpliwie na jakikolwiek znak obecności gospodyni. Po chwili rozległ się zgrzyt
klucza w zamku, a następnie ostrożne, powolnie rozciągające się skrzypienie zardzewiałych
zawiasów.
- Dzień dobry – odezwała się
Joanna na widok wyglądającej przez szczelinę uchylonych drzwi starszej kobiety
o siwiutkich, starannie, gładko i precyzyjnie uczesanych oraz związanych w kok
włosach. – Jesteśmy sąsiadami. Wprowadziliśmy się tydzień temu pod trzynastkę –
tłumaczyła Joanna. – Chcieliśmy się przedstawić – zapewniła.
Staruszka odważnie pociągnęła
skrzydło drzwi do wnętrza domu. Uśmiechnęła się szeroko i szczerze, stając w
progu.
- Nazywam się Karol Hetman, a
to – wskazał dłonią na obok stojącą kobietę trzymającą w dłoni bukiet świeżo
zerwanych róż – moja żona Joanna…
- Emilia Wysocka – przedstawiła
się staruszka, wyciągając rękę na powitanie. – Zapraszam państwa – zachęciła,
odsuwając się w bok niewielkiego ganku i dłonią wskazując wejście do domu. –
Jak to miło – dodała, zamykając za gośćmi drzwi, które zdawały się przywierać
skrzydłem do drzwi w sposób niemal nierozerwalny. – Proszę mi wybaczyć bałagan,
- mówiła, wprowadzając gości do skromnie, ale gustownie urządzonego salonu –
ale sił już nie mam, a i wizytami pochwalić się nie mogę. Ot, - westchnęła,
wskazując dłonią miejsca siedzące przy stole – samotność jedynie mi towarzyszy,
to i mniej wymagające jesteśmy wobec porządków i estetyki – wyjaśniła.
- Pięknie tu u pani – szczerze zachwyciła
się Joanna, nie spodziewając się tak schludnego pomieszczenia w tak obskurnym
budynku.
- Napijecie się państwo
herbatki? – zaproponowała staruszka.
- Z przyjemnością – odpowiedzieli
niemal jednocześnie.
- Może pani pomogę? – zapytała
Joanna.
- Nie, dziękuję. – Uśmiechnęła się
staruszka, poprawiając na ramionach wełnianą chustę. – Proszę spocząć. Zaraz przyniosę
herbatkę – oznajmiła, wychodząc z salonu i zostawiając gości samych w pokoju
pełnym fotografii oraz porcelanowych figurek.
- Całkiem sympatyczna ta nasza
miejscowa wariatka – wyszeptał żartem Karol.
- Uspokój się – syknęła Joanna,
wyglądając z salonu do przedpokoju i sprawdzając, czy czasami nie nadchodzi
starsza pani, mogąca wkroczyć w wypowiadane humorystycznie słowa.
- Boże, - zasygnalizował Karol,
zauważając przez okno stos różnorodnych odpadów i gratów, zalegających na
podwórku – toż to śmietnik…
- A, to?! – wtrąciła nieoczekiwanie
starsza pani, wchodząc do salonu z tacą, na której poustawiane były naczynia z
herbatą. – Nie mogę poradzić sobie z młodzieżą – wyznała z wyczuwalną bezradnością
w głosie. – Człowiek starszy, samotny, to go mają za nic… - westchnęła, kładąc na
stole trzymaną w dłoniach tacę. – Przychodzą tu bez pozwolenia, bawią się, piją
i łobuzują, śmiecą i odchodzą… - Staruszka podeszła do okna, wyglądając na
zewnątrz ze smutkiem w oczach. – Poznosili mi na podwórko mnóstwo gratów… Stare
fotele, kanapy, krzesła… - wyliczała, wskazując palcem poszczególne, leżące w
trawie przedmioty. – Próbowałam ich przegonić, ale mi dom obrzucili kamieniami,
powybijali szyby, obsmarowali przekleństwami ściany… - Machnęła w przypływie
bezsilności ręką, siadając przy stole. – Policji nie wzywam, bo się boję, że
się zemszczą, a sąsiedzi… No, cóż… - Zamyśliła się na chwilę, gasnąc w smutku.
- Ma pani mnóstwo pięknych zdjęć
– zauważyła Joanna, słodząc cukrem podaną jej herbatę.
- Ach, tak… - Rozpromieniła się
staruszka. – To mąż, - wskazała palcem na ścianę, pry której stała drewniana, bogato
zdobiona komoda – a to moi synowie… - Uśmiechnęła się, wspominając.
- Czyli nie jest pani sama –
stwierdził wesoło Karol.
- Niestety, jestem sama –
zaprzeczyła staruszka. – Mąż umarł, jak chłopcy mieli piętnaście lat. Było nam
bardzo ciężko – opowiadała. – Miałam jedną, mizerną pensję. Pracowałam często
na dwie zmiany i to po siedem dni w tygodniu. Rok po śmierci męża straciłam
Kubusia w wypadku… - Wskazała palcem na zdjęcie chłopca o blond włosach i
brązowych oczach, wiszące na ścianie przy oknie. – Rowerem wpadł pod samochód. Kierowca
był pijany. Skazali go, ale nic mi po tym… - Zamyśliła się na moment, po czym
przetarła pomarszczonymi palcami szklące się od łez oczy. – Życia dziecka mi to
nie wróci – westchnęła.
- Ale wspominała pani o synach,
więc… - dociekliwie drążył temat Karol.
- Tomaszek – kontynuowała –
miesiąc po tragicznej śmierci brata popełnił samobójstwo. Znalazłam jego
wiszące pod kaloryferem ciało w pokoju na górze. – Wskazała palcem na sufit,
nad którym znajdowało się wspomniane pomieszczenie. – Czy to z tęsknoty, czy z
innego powodu?... Nie znam przyczyny… - Otarła dłonią łzy płynące po
policzkach. – Mówią, że bliźniaki mają ze sobą szczególną więź… Może?! –
Wzruszyła ramionami, zdradzając stan niewiedzy i zagubienia. – Po tym wszystkim
się załamałam – opowiadała dalej. – Leczyli mnie w szpitalu z małymi przerwami,
a dom niszczał… - Rozejrzała się dookoła. – Teraz jest jak jest… Nie mam ani
pieniędzy, ani siły, a poza tym… – Machnęła obojętnie ręką. – Ileż mi jeszcze
życia zostało i na co to komu mam dbać o to wszystko? To tylko rzeczy… - zaznaczyła
lekceważąco. – Teraz to tylko kruszejący w zapomnieniu i wilgoci grobowiec
rodzinny. Kiedyś… - wtrąciła z rozmarzeniem – to był piękny, pełen miłości i radości
dom, ale dziś… to tylko grobowiec… Była kiedyś na furtce wizytówka z imieniem i
nazwiskiem jak nekrolog, ale jacyś wandale wszystko zniszczyli. Później to i
furtkę urwali i rzucili na tył podwórka. – Wskazała skinieniem głowy na
wysypisko śmieci, znajdujące się za domem a widoczne przez okno salonu. – Pewnie
gdzieś tam się poniewiera w tej kupie rupieci – dodała.
- Trzeba to gdzieś zgłosić. –
Oburzyła się Joanna.
- Pani kochana. – Staruszka delikatnym
dotykiem pomarszczonej dłoni musnęła rękę Joanny. – Kto by się zgodził mnie tu
zostawić?! Teraz wzięliby mnie do jakiegoś ośrodka opieki, dom by sprzedali, a
ja… - Posmutniała staruszka. – Ja chcę umrzeć u siebie przy moich chłopcach…
- Zdjęcia można przecież zabrać
ze sobą… - bezmyślnie poinformował Karol.
- Panie drogi… - Uśmiechnęła
się starsza pani. – Fotografie to nie wszystko. Ja w tym domu widzę moich
chłopców, słyszę, czuję ich zapach i dotyk… Tam siadywał mój małżonek świętej
pamięci z fajeczką w zębach i kotem czarnym jak węgiel na kolanach… Tu –
Wskazała palcem kąt salonu. – stała choinka bożonarodzeniowa wystrojona w
dekoracje, które robili chłopcy… Wieczorami, kiedy już synusie szły spać, włączaliśmy
z moim Anzelmem gramofon, wypijaliśmy sobie po lampeczce wina albo koniaku i
tańcowaliśmy jak na dansingu… To wszystko jest tu żywe i obecne… - zauważyła z
rozrzewnieniem. – Nie mogłabym tego porzucić, zostawić i odejść… Z rozpaczy nie
mogłabym umrzeć i męczyłabym się, Bóg wie, ile czasu…
Karol ukradkiem spojrzał na
żonę, a następnie na zastygłą we wspomnieniach i w milczeniu staruszkę. Objął dłońmi
szklankę wystudzonej, chłodnej herbaty. Spuścił głowę i posmutniał.
- „Ileż jest w tej kruchej
kobiecie pięknej miłości…” – pomyślał, wtapiając się milczeniem w ciszę.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz