Nie jestem godna, by przed Tobą stanąć,
Lecz wiem, że muszę – kiedyś przecież
trzeba;
Wiem, że mi wtedy pokażesz mnie samą,
Ale… czy taką, co ma wejść do Nieba?!
Wiem, żeś jest Panie zdrojem
miłosierdzia –
Świat zapomina – i sprawiedliwości,
Ale… czy we mnie oaza, czy twierdza,
Czy egocentryzm, czy radość z miłości?
Patrzę za siebie w przeszłość
zakłamaną.
Doświadczam mego życia, lecz na nowo.
Dziś opłakuję tamtą mnie zdeptaną,
Którą wyrwało z grobu Twoje Słowo.
Żyję jak umiem, pragnąc być prawdziwą.
Żądam szacunku, szacunek rozdając.
Czuję się Panie nareszcie szczęśliwą,
Chociaż, po ludzku, tak niewiele mając.
Nie umiem milczeć, kiedy dusza krzyczy.
Nie umiem śmiać się, kiedy we mnie płacze,
A mimo wszystko zanurzam się w ciszy,
W której głos, Panie, Twój po nutach skacze.
Nie jestem przecież wcale wyjątkowa –
Bardziej ułomna niźli uzdolniona.
Jest we mnie dobra, lecz i zła połowa –
Jedna i druga mocno poraniona.
Przed Tobą jestem bezwstydnie odarta,
Więc nie mam że się czymkolwiek osłonić.
Ty wiesz najlepiej: ile jestem warta?
Nie muszę zatem za kimkolwiek gonić.
Już wstyd mi Panie za me przewinienia.
Dźwigam uparcie ten nadbagaż z sobą
I pewnie spłonę we wstydu płomieniach
Gdy kiedyś stanę, mój Boże, przed Tobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz