Idzie ulicą samotność,
Zagląda w okna na ludzi
I nagle czuje tę podłość,
By tego, co w nich się zbudzi
Ramieniem do się przygarnąć,
Oplótłszy ręką kark chwata,
I szeptem szczerze zagadnąć,
Że widzi w nim swego brata.
Idzie samotność ulicą,
Chodniki zwija stopami.
Ludzie jej wcale nie widzą,
Choć snuje się za plecami.
Przysiądzie na krawężniku
W obdartych szmatach na grzbiecie
I z dziurą w swym portfeliku
Tuła się głodna po świecie.
Niekiedy pod krzakiem przyśnie
Lub na ławeczce skulona.
Czasami coś komuś gwizdnie
Przez los do tego zmuszona.
Czasami zamkną ją w celi,
Gdzie jeszcze bardziej usycha.
Czasem w szpitalnej pościeli
W sufit się patrząc, doń wzdycha.
Nierzadko ignorowana
Staje się wręcz agresywna,
Przez szczęście wciąż pomijana
Do smutku się wszak nie przyzna,
Więc gardzi wszystkimi wkoło,
Będąc przez nich niekochaną,
I z dumą zadziera czoło,
Choć w sercu ma nie to samo.
Bywają również momenty,
Że jako człowiek roztropny
I często też uśmiechnięty,
Do siebie nie jest podobny –
Wówczas samotność się kusi,
By życie sobie odebrać.
Wierzy, że tak zrobić musi,
Gdyż bardziej nie można przegrać…
Oj, błądzi wśród mas samotność
Jakoby wręcz niewidoczna
I rośnie w człowieku podłość
Depresji, co stoi w oknach,
Odcięta niby od świata,
Nikomu już niepotrzebna.
Z wrażliwym chętnie się brata,
A później niczym obłędna
Pożera jak chleb powszedni
Tych, co się w niej pogubili,
Co nie są niby potrzebni,
Walczyć nie mieli już siły.
Nie widzą ludzie jej skutków
Póki nie wpadną w jej sidła.
Wyniszcza ich powolutku
Jako zaraza przebrzydła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz