- Już lezie – westchnąłem niepocieszony na widok starszego mężczyzny, zbliżającego się do ławki, na której siedziałem, i mruczącego nieustannie pod nosem z wysiłku wkładanego w stawianie niezdarnych, chwiejnych kroków asekurowanych laską. Byłem wściekły. Chciałem być kompletnie sam, po prostu sam, a tymczasem, uciekając od rodzinnego zgiełku, wpadłem w towarzystwo staruszka, którego obecność drażniła mnie, mimo że sędziwy mężczyzna nawet nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. - Cholera – wycedziłem przez zaciśnięte zęby, spoglądając na ilość kartek, które musiałem jeszcze przeczytać, by wydać opinię na temat materiału powierzonego mi do sprawdzenia propozycji wydawniczej autora ocenianego przeze mnie tekstu pod kątem literackiej wartości, być może dobrze zapowiadającego się, dzieła. Miałem niewiele czasu. W domu zaś warunki rodzinnego, codziennego życia nie sprzyjały pracy. Szarpany nieustannie przez dzieciaki, domagające się uwagi i upominające się o moje zaangażowanie we wspólną zabawę, wymknąłem się z mieszkania w zaciszne i niezwykle piękne miejsce nad stawem znajdującym się w sąsiedniej okolicy, w której uwielbiałem się zaszywać z podsyłanymi mi tekstami jako autorską propozycją fabuły na książkę. - Wspaniale – dodałem, spoglądając na drepczącego powolnie staruszka. - On mi teraz jest tu tak potrzebny jak wrzód na dupie – dodałem sam do siebie dość mocno poirytowany, po czym rozejrzałem się wokół, szukając bardziej ustronnego miejsca – jakiejś ławki w odosobnieniu, na której mógłbym celebrować towarzystwo tylko upragnionej w tym momencie samotności. - Cudownie – stwierdziłem niepocieszony, widząc kilka metrów dalej siedzące po prawej mojej stronie dwie pochłonięte rozmową kobiety. - Cholera jasna – mruknąłem, a następnie zarzuciłem wzrok niczym wędkę w głąb bocznej alejki, na której za parawanem kwitnących krzewów ukrywała się para spleciona ramionami i zrośnięta płomiennym uczuciem świeżego zakochania.
Starszy mężczyzna zatrzymał się na chwilę. Sapnął niczym hamujący pociąg parowy. Sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął białą, porządnie wyprasowaną i pedantycznie złożoną chusteczkę, po czym przyłożył trzymany w drżącej dłoni materiał do świecącego się potem czoła i przetarł zroszoną skórę twarzy do sucha, dysząc przy tym i mrucząc w coraz bardziej drażniący mnie sposób.
- Teraz będę miał efekt dziurawych dud – wycedziłem szeptem zdławionym złością, spoglądając ukradkiem na zbliżającego się do mnie mężczyznę.
Staruszek wysunął laskę przed siebie, przyciskając ją gumową nasadką do asfaltowego podłoża alejki, po której poruszał się niczym brzuchonóg, sapiąc i dysząc oraz stękając naprzemiennie. Po chwili zatrzymał się przed ławką znajdującą się naprzeciwko mnie. Wsparł cały ciężar przygarbionego starością ciała o laskę jakby odpoczywał przed wykonaniem kolejnego ruchu i kumulował w sobie wszystkie możliwe w jego wieku siły. Zmrużył oczy. Pochylił głowę i stał tak wsparty o laskę kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund, a następnie delikatnie przykucnął i ostrożnie osunął się na ławkę, siadając na deskach z wyraźną na twarzy ulgą.
Uważnie mu się przyglądałem.
Miał przymknięte oczy i lekki, promienny uśmiech, zdradzający płonące w nim szczęście. Twarz trzymał wzniesioną w stronę słońca. Wiatr delikatnymi podmuchami rozczesywał jego mocno przerzedzone, siwiuteńkie włosy przypominające pisklęcy puch. Słońce zaś rozjaśniało jego sympatycznie wyglądającą, pomarszczoną mocno twarz jakby obdarowywało staruszka szczególną sympatią, na jaką nikt inny nie zasługiwał.
Bardzo zachłannie mu się przyglądałem. Nie mogłem oderwać od staruszka wzroku. Zauważyłem nawet w prawej kieszeni granatowej marynarki, w którą był ubrany, niewielki bukiecik margerytek o płatkach różowego koloru i złocistych środkach obszytych falbaną owych delikatnych płatków. Jego błogi spokój i anielskie opanowanie absorbowały mnie całego. Nie potrafiłem skupić się absolutnie na niczym, prócz siedzącego naprzeciwko staruszka wdzięcznie celebrującego naturę otulającą go z wszech stron. Wpatrywałem się w niego jak zahipnotyzowany i oczarowany urokliwością oraz subtelnością, których był ucieleśnieniem. Pochłaniałem wzrokiem jego usta rozchylone w rozmarzonym, prawdziwie radosnym uśmiechu, jego przymknięte, jakby drzemiące pod powiekami oczy otoczone mimicznymi zmarszczkami sygnalizującymi zadowolenie, jego skrzyżowane i oparte na lasce dłonie w rękawiczkach splecionych, siniejących naczyń krwionośnych i brązowych plam. Wpatrywałem się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę w sposób niemal nieświadomy a uzależniony od obrazu przedstawiającego człowieka… jakby zakochanego, przeżywającego rozkosz namiętnej miłości. Kiedy jednak bezwiednie i nieznacząco się poruszył, poczułem zażenowanie i spłoszony starałem się ukryć w stercie trzymanych na kolanie kartek, obmacywanych przeze mnie rozbieganymi oczami, uciekającymi z zawstydzeniem przed ewentualnym spotkaniem moich źrenic ze spojrzeniem sędziwego sąsiada.
- Przeszkadzam panu? - zapytał mnie aksamitnie brzmiącym głosem pełnym opanowania i czułości.
- Słucham? - zagadnąłem, chowając się w obłudę przed zdemaskowaną przez niego prawdą i, nie chcąc lub nie potrafiąc przyznać mu racji, która zdawała się być rażąco oczywista, udałem zaczytanego i bez reszty pochłoniętego pracą.
- Przeszkadzam panu – powtórzył.
- Nie, skąd – skłamałem, wzruszając nerwowo ramionami, co robiłem zawsze w stresujących mnie momentach. - Skąd w ogóle ten pomysł? - zażartowałem, ale raczej bez przekonania.
- Pracuje pan – oznajmił, wskazując palcem kartki trzymane na kolanie, na których wspierałem dłoń z zaciśniętym w palcach długopisem.
- To dobre miejsce – wyjaśniłem z uśmiechem na ustach.
- Tak, to prawda – potwierdził. - Tu ma pan możliwość popracować w ciszy. W domu trudno się skupić, kiedy ma się żonę i dzieciaczki.
- Słucham?! - zapytałem zdumiony. - „Czytasz w myślach czy jak?!” - pomyślałem przerażony, wpatrując się w płowe oczy staruszka nieustannie uśmiechającego się do mnie życzliwie w iście ojcowski sposób jakim obdarowuje się ukochanego syna.
- Ma pan obrączkę na palcu, - wyjaśnił – więc mniemam, że jest pan żonaty. W dłoni natomiast trzyma pan długopis w różowe jednorożce z pomponikiem na klipsie, a nie wygląda pan na miłośnika takich przedmiotów… Zatem śmiem twierdzić, że to prezent od córki – nadmienił, łagodnie się uśmiechając.
- Trafne spostrzeżenia – wyraziłem spontanicznie szczery podziw. - Rzeczywiście – zacząłem nieśmiało, nerwowo rozczesując włosy zanurzanymi w kosmyki palcami – w domu trudno się skupić. Dzieciaki tak bardzo chcą mieć tatę na wyłączność, a ja, choćbym najchętniej był tylko do ich dyspozycji, muszę jednak zająć się pracą. Terminy – uniosłem w dłoni zapisane kartki, demonstrując wykonywane przeze mnie zajęcie – ponaglają i okradają człowieka z wolnego czasu, a żyć przecież z czegoś trzeba.
- Życzę panu zatem owocnej pracy – powiedział, podnosząc się z ławki z wielkim trudem i asekurując się już nie tylko laską, ale i ręką zaciśniętą na podłokietniku wykonanym z żeliwa.
- Pomóc panu? - zapytałem odruchowo i nie do końca świadomie.
- Nie, dziękuję. W moim wieku trzeba się starać pokonywać upór niedołężnego ciała, bo ono z dnia na dzień robi się coraz bardziej kapryśne, więc jeśli nie chcę być mumią, muszę się gimnastykować choćby w taki mizerny sposób – dodał z uśmiechem na ustach.
Odprowadziłem go wzrokiem do bocznej ścieżki, obrysowującej brzeg stawu porośniętego tatarakiem. Zatrzymał się przy krawędzi asfaltowej alejki. Drżącą ręką sięgnął po bukiecik margerytek wsunięty do kieszeni granatowej marynarki. Wyciągnął kwiaty i uniósł je, przyglądając się różowym płatkom, na których rozlewała się złota politura pogodnego słońca. Cały czas się uśmiechał, a oczy jego błyszczały wzruszeniem i szczęściem. Po chwili ostrożnie i wolniutko wsunął się w zarośla, nieśmiało stawiając niestabilne kroki na wąskim szlaku ścieżki, która w gąszczu bujnej roślinności była praktycznie niewidoczna.
Trochę się zaniepokoiłem. Wstałem i ruszyłem za nim, by sprawdzić, czy staruszkowi nie poplątały się nogi i czy przypadkiem nie upadł, i nie zrobił sobie krzywdy. Niemal bezszelestnie podszedłem do ścieżki, na której zniknął mi z pola widzenia sędziwy mężczyzna podpierający się laską. Zupełnie nie rozumiałem swojego zachowania. Przymuszony jednak silniejszym od rozsądku uczuciem sympatii, który wzbudził we mnie starszy pan, postanowiłem upewnić się, że nic mu się złego nie stało. Zaczaiłem się więc bardzo dyskretnie do krzewów dzikiej róży. Wychyliłem się ostrożnie zza kurtyny kwitnących pnączy i nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Staruszek podszedł do starego, może nawet wielowiekowego drzewa o pękniętym pniu i szeroko rozłożonej koronie przypominającej zadaszenie ogrodowej altanki. Stanął w zwoju wystających korzeni przypominających wężowisko. Spojrzał z rozrzewnieniem na bukiecik kwiatów trzymany w dłoni, a następnie uniósł wzrok w konary pełne liściastego upierzenia. Po chwili rozpłakał się jak małe dziecko, zasłaniając twarz dłonią.
Oniemiałem.
Staruszek, nie przestając szlochać, przysunął się do drzewa. Rękoma objął pień. Przytulił oprószoną siwym włosem głowę do kory i mocno zacisnął powieki, przylegając ramionami do drzewa z tak zaskakującą siłą oraz miłością, że aż trudno było uwierzyć w widoczny na ciele mężczyzny wiek jego dojrzałej starości.
- O moja ukochana… - mówił ze zdumiewającym oddaniem i czułością. - Moja umiłowana, jedyna… Moja ukochana… Jak dobrze cię spotkać. Pięknie wyglądasz jak zwykle. Nie mogłem przyjść wcześniej… Trochę chorowałem. Wiesz… - Roześmiał się, w ogóle nie otwierając oczu. - W moim wieku będzie się to zdarzać coraz częściej. Ot, taka przypadłość życia. U ciebie, widzę, – kontynuował, mając zamknięte oczy – wszystko dobrze. Nic się nie zmieniasz, kochana. Nic… Już nie mogę się doczekać kiedy do ciebie dołączę, kiedy znów będziemy razem i to już na zawsze, a nie tak na chwilkę… jak tera...
- Dragon! - zawołała mijająca mnie kobieta, przywołująca do porządku małego, szczekającego zawzięcie na mnie psa, który, dusząc się i chrapiąc, szarpał się na smyczy, próbując choć uszczypnąć zębami nogawkę moich spodni. - Dragon!, na litość boską. Uspokój się! Uspokój!
- Przepraszam – zagadnąłem przyłapany na gorącym uczynku. - Nie chciałem pana podglądać – tłumaczyłem się jak smarkacz. - Zamierzałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku… - Rozłożyłem bezradnie ręce, czując, że robię z siebie kompletnego idiotę. - Przepraszam – wtrąciłem zrezygnowanym tonem wyciszonego głosu, próbując się wycofać.
- Nic się nie stało – zapewnił mnie mężczyzna, wspierając się od pień drzewa i spoglądając w koronę roztańczonych gałęzi, szumiących wiatrem i szeleszczących listowiem. - To mój most – oznajmił.
- Słucham?! - zdziwiłem się wypowiedzią staruszka.
- To mój most – powtórzył bez zażenowania. - Można powiedzieć, że poznał pan moje sekretne miejsce spotkań. Przychodziliśmy tu z moją ukochaną małżonką – opowiadał. - Każdy wolny dzień spędzaliśmy pod tym drzewem. Kiedyś nie było tu tak zarośnięte jak teraz – oznajmił, serdecznie się do mnie uśmiechając i dłonią poklepując pień a jednocześnie rozglądając się po otaczającej go roślinności. - Oświadczyłem się jej pod tym drzewem… - Zamilkł, a po chwili palcami przetarł mokre od łez oczy. - W każdą rocznicę ślubu przychodziliśmy tu, by odnowić naszą przysięgę małżeńską. - Spojrzał w górę. - Wymyśliła sobie, - I tu się szeroko uśmiechnął. - że przypieczętowaniem naszych wyznań oraz obietnic będzie to drzewo. Stawała po przeciwnej stronie, – wspominał – wyciągała do mnie ręce, przylegając ciałem do pnia… Ja robiłem to samo… - Rozmarzył się, a po chwili odwrócił się do mnie z lekkim uśmiechem na ustach przypominającym spieszącego się do lotu motyla. - Wydaje się to panu śmieszne? - zapytał.
- Nie… Chyba nie – odpowiedziałem. - Dlaczego?
- Stary dziwak przytula się do drzewa – odpowiedział, opuszczając wzrok pod nogi. - Tylko to mi po niej pozostało. Moja Hania umarła jedenaście lat temu… Zawsze, każdego dnia staram się tu być – mówił. - Kiedy przytulam się do tego drzewa, mam wrażenie, że czuję jej dotyk, zapach, oddech i słyszę jej głos, śmiech… To jest mój most – dodał, po czym odsunął się od pnia. Wyciągnął rękę, w której trzymał bukiecik kwiatów i wsunął margerytki w próchnem podżeraną szczelinę pnia. - To dla ciebie, kochana moja… To dla ciebie…
- Przykro mi – wtrąciłem mimowolnie ze szczerze odczuwanym smutkiem.
- Niepotrzebnie – oznajmił. - Nie czuję się nieszczęśliwy. Tęsknię. Owszem – wyznał. - Mam jednak swój magiczny most, który łączy dwa przeciwległe brzegi… mój świat materii ze światem metafizyki mojej żony. Tym mostem jest właśnie to miejsce. Tu ożywają wspomnienia. Dzięki nim mogę być ze swoją ukochaną. - Przyłożył dłoń do pnia i milczał. Po krótkiej przerwie spojrzał na mnie i uśmiechnął się, po czym zerknął na margerytki. - A pan ma swój most?
- Most?! - zapytałem.
- Nie słuchał mnie pan. - Roześmiał się serdecznie i szczerze.
- Słuchałem! - zapewniłem. - Tylko mnie pan zaskoczył tym pytaniem – wyznałem. - Nie wiem… - Wzruszyłem ramionami. - Raczej nie mamy jakiegoś szczególnie łączącego nas miejsca. Tak wiele się dzieje…
- Dziś pieniądz wypiera wszystko a praca wypełnia czas i okrada ludzi z najważniejszego, bezcennego skarbu.
- Z czego? - zapytałem, podchodząc do staruszka.
- Z miłości – odpowiedział. - A miłość to nie tylko nagie uczucie, ale również wszystko to, co nas łączy i scala, co robimy razem… Miejsca, posiłki, zainteresowania, czas spędzany wspólnie – wyjaśnił, po czym przestawił laskę i wykonał ostrożny krok przed siebie, a następnie ucałował palce i przyłożył je do pnia drzewa. - Do zobaczenia kochanie – wyszeptał. - Jutro znów staniemy wspólnie na moście – mówił – wtulę cię w ramiona i wsparci o balustradę będziemy podziwiać zachód słońca, wsłuchiwać się w szum wiatru… Znowu będziemy razem… Znowu będziemy razem… - powtórzył i ruszył wolniutkim krokiem przed siebie, asekurując się laską. - Niech pan zbuduje własny most. Każdy człowiek powinien mieć swój most, by nie stracić tych, którzy są już częścią naszej przeszłości, by móc utrzymać z nimi stały kontakt – wyjaśnił i zniknął, wychodząc na asfaltową alejkę.
Zostałem jeszcze chwilę przy starym drzewie o pękniętym pniu, udekorowanym bukietem różowych margerytek. Rozejrzałem się dookoła ze szczerym rozrzewnieniem. Spojrzałem w górę, zachwycając się parasolem szerokiej, rozłożystej korony upierzonych listowiem gałęzi…
Dziś przychodzę w to miejsce w każdej wolnej chwili z moją rodziną. Dziś to właśnie miejsce stało się moim mostem, na którym spotykam starszego pana, przypominającego mi o tym, co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze. Dziś pamiątkowe, odziedziczone przeze mnie drzewo nie rodzi już liści, a jedynie wspina się palcami nagich, powykrzywianych konarów w niebo, jakby szukało w nim pocieszenia po wielkiej stracie bliskiej osoby, która zostawiła po sobie jedynie pustkę i tęsknotę.
- Tato! Tato! - woła mnie sześcioletni syn, rzucający mi się z radością na szyję. - Zapomniałeś wziąć kwiatki.
- Dziękuję, kochanie.
- Mama prosiła, żebym ci je przyniósł, bo to ważne.
- Tak, – przyznaję – to rzeczywiście bardzo ważne.
- Co może być ważnego w kwiatkach?! - pyta zdziwiony.
Nie odpowiadam. Biorę od syna margerytki o różowych płatkach i przypominam sobie drżącą dłoń serdecznie uśmiechniętego staruszka, trzymającego bukiet podobnych kwiatów z wielką czcią. Podchodzę do łysiejącego, powoli umierającego drzewa i widzę sędziwego mężczyznę, obejmującego ramionami pęknięty pień i wtulającego się z dziecięcą, szczerą miłością do mchem pokrytej kory. Wsuwam bukiet margerytek w szczelinę. Przykładam dłoń do pnia i czuję dotyk pomarszczonej ręki staruszka, który w ten sposób witał i żegnał swą ukochaną żonę przywoływaną pod drzewem drogocennymi wspomnieniami.
- „Co będę robił, – myślę – kiedy stracę to miejsce? Co zrobię, kiedy stracę to drzewo?” - Spoglądam na uważnie obserwującego mnie syna. Obejmuję go rękoma i mocno do siebie przytulam. - Tu poznałem kogoś wyjątkowego, – mówię – kogoś, kto uświadomił mi co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze.
- A co jest najważniejsze?
- Most.
- Most?!
- Tak, kochanie. Most – odpowiadam.
- To głupie – zauważa mój syn, śmiejąc się w głos. - Takich mostów jest mnóstwo, miliony milionów.
- Nie o takie mosty chodzi, głuptasku – wyjaśniam, dłonią czochrając kręcone włosy mojego syna. - Chodzi o to miejsce, kochanie, i o wspomnienia z nim związane. My też będziemy mieli taki most. Tym mostem będą nasze wspomnienia, dzięki którym zawsze będziemy razem.
- Nie rozumiem.
- Kiedyś zrozumiesz, kochanie – zapewniam.
- Obiecujesz?
- Jestem tego pewien. - Uśmiechnąłem się i raz jeszcze z rozrzewnieniem spoglądam na umierające drzewo, widząc wciąż stojącego pod nim staruszka. - Chodźmy – proponuję synowi. - Mama na pewno już przygotowała piknik. Jak się spóźnimy, zjedzą wszystko.
- Tatusiu – zwraca się do mnie moja sześcioletnia pociecha. - A ty skąd wiesz o tym wszystkim?
- Miałem szczęście spotkać kogoś bardzo mądrego – mówię i patrzę na wtulonego w pień staruszka, a po chwili obejmuję dłonią drobniutką rączkę mojego syna i prowadzę go w stronę asfaltowej alejki. - To on powierzył mi tę szczególną tajemnicę, o której nie wszyscy wiedzą – mówię i odwracam się, by ostatni raz spojrzeć na margerytki wsunięte w szczelinę pękniętego pnia. Unoszę dłoń w górę, by pożegnać staruszka stojącego pod umierającym drzewem a wspartego o laskę, i obdarowującego mnie serdecznym uśmiechem. - Do zobaczenia – szepczę i odchodzę. - Do zobaczenia.
Staruszek macha do mnie pomarszczoną dłonią na pożegnanie, wspierając się drugą ręką o laskę, wciśniętą w kłębowisko wystających, poplątanych korzeni.
- Do zobaczenia – odpowiada, odwraca się… i znika.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz