Powiało chłodem i dzień się skończył…
Posklejał rzęsy szron kryształkami,
Które zachłannie z łez słonych sączył,
Powieki wiążąc pereł sznurami,
Stoję więc niema w progu ciemności
Jakoby posąg biały z marmuru.
Oczy się błyszczą światłem nicości
W ostrych krawędziach krągłych konturów.
Czy kiedykolwiek odnajdę siłę,
By znów naprzeciw wyjść bezduszności?
Być może jutro… może za chwilę...
Kończy się zdolność mej cierpliwości,
Dlatego milczę już zniechęcona
Do słów, co drażnią swą uległością.
Jestem poważnie dzisiaj zmęczona
Ludźmi, co innych karmią podłością.
Zszywaczem usta spinam na zawsze
Wobec tych, którzy już mi obrzydli.
Ze wschodem słońca nowy czas zacznę,
Kiedy nadzieja znów mnie uskrzydli,
Lecz… co, gdy martwa spadnie godzina
Na snem zamknięte jeszcze powieki?!
Obawa mroczne sieci rozpina
I rzuca w taflę płynącej rzeki,
Przez co się woda tłucze w kawałki
Jak szkło rozbite i rozpryśnięte
Na poplątane w podchodach strzałki
Podmuchem wiatru już przysłonięte.
Dokąd?! - więc pytam drogą zmęczona
Ramieniem ludzi trącana w marszu
Oraz goryczą bólu gnieciona,
Widząc ich wszystkich jakby na rauszu.
Nikt bowiem zda się złego nie widzieć.
Maską uśmiechu zasłania usta.
Każdy z mijanych w amoku idzie.
Ciągnie się za nim cień – dusza pusta.
Kieszenie tylko jak sakwy dzwonią,
Ściągając z bioder godne odzienie.
Ludzie się przed tym nawet nie bronią
Pchani zachłannie do przodu w gniewie…
Trudno odnaleźć się w takim tłumie,
Kiedy się inne obiera cele.
Jest ktoś na pewno, kto to rozumie,
Lecz!… to wciąż mało i wciąż niewiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz