Wciąż mówi pan do mnie szeptem,
Chociaż nikt pana nie słyszy.
Wiatr się w sens wkrada szelestem,
Więc w słowach pana cień zgliszczy
Zakłóca to, co istotne…
Lub tak brzmieć może powinno.
Wybaczy pan, ale moknę
I robi się trochę zimno.
Nie, nie chcę wziąć marynarki.
Marzę o ciepłym fotelu.
Wrzucę kreację do pralki.
Zanurzę usta w karmelu.
Winem wytrawnym się spiję,
Słuchając Roda Stewarta.
Perłami obwiążę szyję.
Popłaczę, choć jestem twarda.
Później zatańczę do taktu
W szaleństwie Chubby Checkera,
W ramionach zaś naga wiatru,
Będąc bezwstydna i szczera
Śladami Pata Bonnego
Popłynę jak liść na rzece.
Nic nie rozpalę innego
Jak świeczki, pachnące świece.
Cóż mi się pan tak przygląda
Jak zjawie lub objawieniu?
Coś oczekuje pan, żąda?!
Nie przeszkadzajmy milczeniu.
Jestem zmęczona, więc… żegnam!
Uciekam prosto do domu.
Nie. Pan wybaczy, lecz nie dam
Adresu czy telefonu.
Spragniona jestem spokoju.
Może coś sobie poczytam.
Zaszyję się w swym pokoju
Półmrokiem sennym spowita.
Nie! Obietnicy nie złożę,
Że jutro znów się spotkamy.
Kiedyś, przypadkiem… być może…
Niewiele wspólnego mamy.
Muszę nacieszyć się sobą.
Spragniona jestem tej wiedzy -
Jaką to bywam osobą?
Może JA sobie się zwierzy?
No dobrze, więc: „Do widzenia” -
Tak dla świętego spokoju.
Dość pana mam marudzenia.
Nie jestem dzisiaj w nastroju.
Idę, bo wieczór się skończy
I nic dla siebie nie zrobię.
Żebraniem mnie pan wykończy.
Mam mętlik przez pana w głowie.
Odchodzę, ciągnąc za sobą
Cień, który mi się opiera.
Idę więc noga za nogą.
Radość mnie wielka rozpiera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz