Powolnym krokiem sunę chodnikiem
Ku słońcu, które wciąż jeszcze drzemie.
Ciemność zapięta srebrnym guzikiem
Pod latarniami rozciąga cienie,
A mnie jak żagle pcha orzeźwienie
Trasą przed świtem znaczonych szlaków.
Idąc, pod rękę trzymam myślenie
I wchłaniam wonie świeżych zapachów,
I delektuję się ciszy dźwiękiem
Niczym mąconym, wręcz krystalicznym.
Świat mnie zachwyca dziewiczym pięknem,
Co do którego zmysły przywykły,
Więc chętnie wstaję – czwarta nad ranem
I celebruję wolność od ludzi
Nim przez człowieka trzaśnie zdeptane
To, co się świtem jeszcze nie budzi.
Krokami splatam bloki w sąsiedztwie,
Jednorodzinne domy pomiędzy.
Płynę jakoby oddech na wietrze
I się rozpływam dosłownie wszędy.
Zaglądam w okno na pierwszym piętrze,
Gdzie ktoś wyprosił sen z gościnności.
Szuraniem kapci krzyczy, że nie chce
Leżeć w pościeli dla przyjemności,
Więc… parzy kawę – czuję jej zapach,
Gdyż przez szczelinę okna przecieka…
Zda się, iż mgliście stygnie na dachach…
Nitką tytoniu woń tę przewleka
Żar papierosa, co na balkonie
Wdechem karmiony świeci rażąco
I płowym blaskiem odsłania dłonie,
Na których zmarszczki pętelki plączą.
A kilka przecznic dalej spotykam
Kobietę, która w fotelu siedzi .
Wzrokiem przez okno do niej przenikam.
Patrzę, co dzisiaj w ekranie śledzi.
Później odchodzę, mówiąc: „Dzień dobry”.
Pora już wracać bowiem do siebie.
Czas ten przed świtem jest dla mnie szczodry -
Łagodzi wszystko, co w żalu, w gniewie,
Co w niepewności oraz w zmęczeniu
Szczuje człowieka w dzień spraw natłokiem.
Wracam do domu w słodkim milczeniu.
Zbliżam się w ranek kroczek za krokiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz