czwartek, 13 lutego 2020

NIE ODEJDĘ NA ZAWSZE


Kiedyś,… gdy wszystko wypłowieje i zszarzeje,
Wskrzeszę wspomnienia fotografiami na ścianach.
Niejedna twarz ze zdjęcia do mnie się zaśmieje –
Dzięki temu poczuję, że nie jestem sama.

Pokoje się wypełnią duchami z przeszłości;
Korytarze wrzeć będą gromadami dzieci;
Pąki w ogrodzie, w oknach i w mgiełce świeżości
Będą spijać miód z nieba, co się złotem świeci;

A przy kuchni i piecu będę wirowała
Niczym w tańcu szalonym szczęśliwa wariatka,
I dla całej rodziny będę gotowała
Z motylami w warkoczach i z wstążkami z kwiatka;

Będę wtapiać się w oczy sercu memu bliskich,
By na zawsze zachować to ciepłe spojrzenie,
By zatrzymać przy sobie ukochanych wszystkich,
Kiedy radość w mieszkaniu zastąpi milczenie,

Kiedy nagle okażą się pokoje puste,
W których echo przedrzeźnia odgłosy obcasów,
Gdy w ogrodzie czas siwą rozprzestrzeni chustę,
Szumem liści jesiennych tłumiąc dźwięk hałasu.

Pewnie często zastygnę przed domem na progu,
Wypatrując z tęsknotą kogoś w drodze do mnie.
Za to wszystko, co miałam, podziękuję Bogu,
Świat mnie bowiem miłował niemal nieprzytomnie:

Dotykałam zmysłami szlachetnego piękna,
Doświadczałam też życia przypraw bukietami.
Byłam, jestem i będę Panu szczerze wdzięczna.
Mam niewiele, a jestem ponad bogaczami.

Nie przerażą mnie metry pełne samotności
Ani cisza z zadumą w fotelu z wikliny.
Ma codzienność wszak była Niagarą miłości,
Nie mam zatem w mej duszy nieszczęścia przyczyny.

Cóż, że sama zostałam w zaciszu domowym,
Na uboczu, gdzieś w kącie, pamiątką na strychu –
Taka kolej jest rzeczy w tym pędzie służbowym,
Trzeba więc się pogodzić z istnieniem po cichu.

Bladym świtem, gdy wstaję, zamieram przy kawie,
Wyłapując z przestrzeni rozśpiewane ptaki.
Patrzę jak rosa stygnie na sprężystej trawie,
Jak wiatr stokrotkom liczy śnieżnobiałe płatki.

Później zawsze wychodzę z domu do ogrodu
Bez względu na pogodę i kaprysy nieba.
Nie mogę zaspokoić mojej duszy głodu –
Każdą sekundę cenię!, jak okruchy chleba.

Wieczorem, gdy się wszystko do snu wolno chyli,
Zasiadam na werandzie z kubeczkiem herbaty
Z koroną tańcujących przy świetle motyli,
Pochłaniając mym ciałem kwitnące rabaty,

I wsłuchuję się w rechot… lub w szelest z oddali
Rozmarzona i jakby całkiem nieobecna.
Wokół mnie lampionami dom się cały pali,
A obok wspomnień siedzi ma miłość stateczna.

Kiedyś zasnę, trzymając ją mocno za rękę,
Z albumem na kolanach, co skrzydła rozłoży,
I z uśmiechem na ustach, bo życie jest piękne…
Świt me ciało w kołysce wygodnie ułoży

I tak zastygła z kroplą poranku na rzęsach
Będę siedzieć przed domem w powojach werandy,
A dusza rytmem niebijącego już serca
Będzie wznosić się w górę ze śpiewem Hosanny.

Może taką mnie znajdziesz na wieki uśpioną.
Może szarpnie twą struną wzruszenie żałobne.
Nie smuć się, byłam bowiem szczęściem rozpieszczoną.
Odeszłam, ale lekko – kroki mam swobodne.

Nie płacz i niech świat twego łkania nie usłyszy.
Zatrzymaj moje zdjęcie – zawsze będę z tobą.
Będę do ciebie mówić, używając ciszy
I będę cię dotykać wiatrem – daję słowo.

Nie odejdę na zawsze – będę w tobie żyła
I twoimi śladami za twym cieniem ruszę.
Będę zawsze i wszędzie ci towarzyszyła,
A, że nieco inaczej… - tak po prostu muszę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz