Łuna się światła przypływem rozciąga
Jakby jasnością złota skapywała.
Ciemność w niej blednie, gdyż ta bywa chłonna,
Jakby tę ciemność połknąć całą chciała.
Lekko opada, po pniach się wdrapuje.
Zda się, że wtapia się kroplą bursztynu.
Blaskiem przestrzenie uśpione maluje.
Płynie pustkowiem niczym wstążką Nilu,
Z mroku kontury na świat wyciągając
Jakby oazą były wszem istnienia,
Co się wzdłuż brzegów łuny rozciągając,
Lśnią w bladym słońcu jak stan przywidzenia.
Z ziemi wilgotnej para się unosi,
Na trawach błyszcząc niczym cyrkoniami,
I świeżość wiatru pod niebem roznosi,
Która rozciąga się pod obłokami.
Na horyzoncie są murem obronnym
Drzewa liściaste we mgły kapeluszach.
Pod nimi cieniem siedzi jak bezdomny
Półmrok, co nie drży i się nie porusza.
Wokół się ptactwo rozprasza śpiewaniem,
Cisza się snuje szczerze rozmarzona.
Krok jej szeleści myśli rymowaniem
Jakoby nuta przez echo zdradzona.
O, jak mi dobrze w tej nadziei blasku,
Która dzień nowy jak kartkę otwiera.
To, co już było, jest niczym w potrzasku.
Oko na przyszłość przychylnie spoziera.
Taka przyjemność wnętrze me wypełnia
Jakoby wodą szklaną karafeczkę.
Czuję jak rośnie mej radości pełnia,
Więc w błękit wzbiję się wręcz za chwileczkę
I me ramiona rozłożę z ufnością,
Dryfując ciałem na tafli obłoków.
Dzień dziś zaczynam z duszy mej lekkością,
Nie odczuwając na mych stopach kroków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz