Wstąpiło z drogi życie me zmęczone,
Trzymając w dłoniach podręczne bagaże,
Siwiutkim włosem lekko oprószone…
Bało się chyba, że się go przerażę,
Bo oko płowe jakby wygasało,
Czoło falbaną myślenia podpięte,
Ręce więdnące w kieszeniach trzymało
I było smutne, chociaż! uśmiechnięte.
W progu swe buty zniszczone odpięło,
Płaszcz zawiesiło na kołku we ścianie,
Siadając, z bólem me życie stęknęło:
„Jakże mnie w krzyżu coraz mocniej łamie”.
Kosz postawiłam z pieczywem świeżutkim,
Słoiki dżemu i miodu otwarte,
Ser, masło, które ręcznikiem czyściutkim
Przykryte były, spróbowania warte,
Obok kiełbasy pęta, boczku plastry,
Herbatę słodką od soku z maliny,
Drożdżowe ciasto jako wypiek własny
I w majonezie krojone jarzyny.
Później usiadłam przy stole z mym życiem.
Patrzyłam na nie, gdy się posilało.
Skreśliłam wersów tych kilka w zeszycie
I poprosiłam, by życie zostało.
Tak życie ze mną pod dachem dojrzewa
W słotnej jesieni babim latem płynie,
Patrzy z miłością na bezwstydne drzewa
I trwa wciąż obok prosto, a szczęśliwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz