Stoję na gzymsie mojego życia.
Pode mną przeszłość jak miasto nocą.
Zda się, że nie mam nic do ukrycia,
A wokół myśli posępne kroczą
I każda trzyma splecione ręce,
Oparte z tyłu na linii bioder
Z miną podobną jakby udręce,
Bo przecież może być jeszcze gorzej.
Skoczyć?!… Rozłożę w locie ramiona,
Ale… czy spadnę z bólem na ziemię,
Czy się rozłoży piór ma osłona,
Która natchnieniem gdzieś we mnie drzemie?…
Strach mnie przeszywa jak ostrzem strzały,
Więc się wydaję na nim gołębiem,
Z którego lotki się posypały
Porozsiewane dosłownie wszędzie,
A z głębi duszy pragnienie krzyczy,
Bym nie zwlekała z decyzją skoku…
Zamykam oczy i tonę w ciszy,
I kładę ciało jak na obłoku...
Na wskroś przeze mnie płynie powietrze.
Przestrzeń mnie falą dreszczu opływa.
Coraz łagodniej bije me serce…
Wtem!, się świadomość jak snem urywa.
Dryfuję miękko bez przyciągania…
Jak mgłą się w górze lekko unoszę.
Nie czuję ciała w dół opadania.
Duszą nad wszechświat wręcz się unoszę.
Jakże mi błogo i jak rozkosznie.
Nieskończonością zmysły upijam.
Szczęście bezmierne, pulsując, rośnie,
A ja uległa nurtom słów sprzyjam.
Otwieram oczy – widzę pode mną
Sieci, co w niebo są zarzucane;
Tych, co naturę mają nikczemną,
Przez których sieci ów są targane…
I nagle spadam schwytana w sidła
Na łeb, na szyję śmiercią Ikara…
Wnet mnie rozbiła ta, co mi zbrzydła -
Codzienność cierpień smutna i szara.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz