Moja codzienność z obolałym ciałem,
Co posłuszeństwa z dnia na dzień odmawia,
Na drodze stawia swe kroki skostniałe,
Żartem o sobie me myśli zabawia.
Oj, nie jest lekko mojej codzienności.
Na Mount Everest wchodzi zimą w klapkach,
Lecz mimo wszystko w asyście radości.
Niekiedy spadnie z oczu smutnych kapka
I się pod stopy wśliźnie węża sprytem,
Lodem pod butem zgubnie zastygając.
Wówczas wiatr staje się kiepskim uchwytem,
Który wnet chwyta, ze zbocza spadając
Na łeb, na szyję jak kłębek ciśnięty,
Co w bębnie pralki wiruje na oślep,
Nicią po skałach szlaku rozciągnięty…
Lawiną pędzi codzienność na oklep!
I się rozbija z niebanalnym hukiem,
I u podnóża leży nieprzytomna,
Do ziemi jakby ustrzelona łukiem
Przylega w bólu do wstania nieskłonna.
Z błękitów patrzę nań jak na ofiarę
I ją zagrzewam nadzieją do walki,
Więc mija sekund… może minut parę…
Budzi się w sercu jej duch admiralski!
I na kolanach się codzienność wspiera.
Chwilę zastyga w służalczej pozycji.
Nadgarstkiem czoło swe z potu ociera
I bez sandałów, tarczy, amunicji
Znów na szczyt góry wspina się zawzięcie,
Usta z wysiłku we łzach zaciskając...
Świat wokół milczy, bo czuje przejęcie.
Codzienność wstaje, ciągle upadając.
Nie rezygnuje ze zdobycia szczytu,
Choć odrętwienie ramion jej nie sprzyja.
Śnieżność podejścia jak kartki zeszytu
Ślad stopów na ścianie urwiska przebija
I krzyczy: „Jestem! Niech wszyscy zobaczą!”,
Bo nie chce zniknąć jakby jej nie było.
Moja codzienność ma duszę rogatą.
Niczym kozica idzie w niebo siłą,
Więc ktoś, kto z boku podziwia wytrwałość,
Co się posuwa wspinaczką w błękity,
Twierdzi, że daje wciąż z siebie za mało,
Bo niezdobyte ma przed sobą szczyty,
A ona dłoni swych włókna zostawia
Na skałach, które zadają cierpienie.,
I się nie skarży, z nikim nie rozmawia,
I idzie w górę jakoby szaleniec.
„Na co to?! Po co?!” - szydzą obłudnicy,
Których to serca zazdrość w popiół spala.
Codzienność jednak niczym Achajczycy
Trudu nie depcze, lecz czynem pochwala
Dlatego wisi na kamiennej ścianie
Jeszcze pod szczytem, ale nad podnóżem
Oraz bez względu na to, co się stanie,
Stąpa po drodze, gdzie ryzyko duże.
Cenię ją za to, że się nie poddaje.
Poobijana, obdarta, zmęczona
Na froncie zmagań twarzą na wprost staje
Tego, czym bywa w podłoże gnieciona,
I jak Dziewica w boju Orleańska
Wznosi proporzec zwycięstwa zszarpany.
U stóp się ścieli jej dola spartańska,
A nad nią kwitnie duch niepokonany.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz