Miałam sen, że wchodzę z łatwością na górę
Jakby się unosząc stopami nad ziemią,
Zostawiając w dole widoki ponure,
Aby się zachwycić bezkresną przestrzenią.
Stojąc zaś na szczycie niebo podziwiałam,
W którym zanurzona byłam bez pamięci.
Obłoków płynących dłonią dotykałam,
Czując jak ich włókno w palcach mych szeleści.
Lekkość uniesienia ciało me muskała
Rześkim bryz powietrzem zraszającym skórę.
Miałam wręcz wrażenie jakobym fruwała.
We wschodu się wtapiając słoneczną purpurę,
Co ciepła płomieniami popycha mnie wyżej
Jak ogień, który iskry rozpyla w wszechświaty,
Więc lecę w ów wymiary, gdzie jest coraz ciszej
I gdzie się gwiazd ogromem mieni cud pstrokaty.
Nie lękam się w ogóle jak dziecię w pieleszach.
Kołyska rozmarzenia wszelki strach oswaja.
Nadzieja niczym matka ciągle mnie pociesza,
Śpiewając kołysanki – tym mnie uspakaja,
Więc wszelkie smugi zmartwień odcinam jak sznurki
I dzięki temu Ziemia opada ze świstem,
A rankiem wchodzę w rolę żony, matki, córki
Przyjmując z większą siłą obowiązki wszystkie.
Wychodzę z psem na spacer, by poczuć podłoże,
Upewnić się, że stąpam po ziemi stabilnie.
Niekiedy swe ramiona szeroko rozłożę,
By sen ów lotem ptaka zawsze śnił się przy mnie,
A kiedy wracam z dworu w domowe zacisze,
Oddaję się codziennym i prostym czynnościom…
Huśtające się gwiazdy doskonale słyszę
I pochłaniam ich odgłos z rozkoszną radością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz