Ludzie się mnie... boją?! – tak mniemam z obserwacji.
Nie jestem lekka, łatwa, przyjemna w obejściu.
Nie płynę z tłumem, będąc pewną własnych racji.
Jestem wierna sumieniu, gdyż nie wadzi szczęściu.
Kocham szczerze człowieka – szczerze nienawidzę:
Podziwiam za talenty i umiejętności,
Naturą zaś bestialską w nim się strasznie brzydzę,
Gdyż nie ma w niej ni krztyny honoru, godności.
Idę własną drożyną jak w klapkach pod górę,
Ale całkiem zawzięcie oraz bez dezercji.
Zostawiam ślad po sobie zahaczonym piórem,
O które to w podróży nie roszczę pretensji.
Ludziom wokół się zdaje, że mnie dobrze znają.
Zapewniam – niemożliwe, bom obca jest sobie.
To, czego zaś w relacjach okiem dotykają,
Nie jest tym, co mam w sercu, w rozmarzonej głowie.
Prawdą usta namaszczam oraz obie dłonie,
A kiedy ową prawdą ktokolwiek się zrazi,
Moje ciało przykrością od środka płonie,
Którą dusza strapiona nierzadko mnie razi,
Bo to trudno zrozumieć, że człowiek tak ceni
Kłamstwo, jakim karmiony chce w relacjach bywać,
Nie mając w ów roszczeniach wątpliwości cieni,
Że złowieszczo wróży znajomość, gdy fałszywa.
Ja stawiam na oryginał, bowiem jest bezcenny.
Obecnie wszelkich kopi mamy nadprodukcję.
Człowiek – ten prawdziwy – dziś zdaje się bezczelny,
Gardząc uprzejmościami, co modne, a sztuczne.
Prawda nigdy nie była przecież popularna,
Bo złem zło nazywała, dobrem zaś, co dobre;
Że przebije więc kłamstwo blednie szansa marna,
Gdyż w mnożeniu kolorów bywa nader szczodre,
Lecz… ja pragnę prawdziwie żyć, a nie w ułudzie!
Różowe okulary są mi niepotrzebne,
Dlatego, gdy się rankiem każdego dnia budzę,
Biorę wręcz z zachłannością wszystko, co podniebne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz