Pomarańczową łuną zapłonęło niebo
Jakby słońce o blachę rdzawą się odbiło
I się ogniem wydało, który wrogi drzewom,
Bo pożogą gałęzie jakoby trawiło,
A wiatr szarpał czupryny ów płomieniem zlane.
Trudno zgadnąć, czy wzniecał żywioł podmuchami,
Czy z pożaru wyciągał konary spalane,
Co się zdały spopielać nieba kolorami.
Świst gałązek jak bicza smagał przestrzeń chłodną,
Że aż zimnem pękały nierozgrzane kości.
Krew się w żyłach zdawała dla życia bezpłodną,
Bo przez mróz pozbawianą należnej prędkości.
Człek posturą skuloną przemierzał chodniki,
Na swym grzbiecie dźwigając wiatr, co oszalały
Dzwonił zębem o zęby niczym koraliki,
Które z sznurów zerwanych na lód się sypały.
Krok się w drodze spowalniał bezsilny w niemocy,
Ostre zimno wszak ciało zdawało się gasić.
Bezradnością, zmęczeniem mrużyły się oczy.
Śmierć się zdała do człeka niczym kotka łasić,
A on, idąc, zapragnął ciepłego schronienia
W ciasnym kącie, w fotelu z kubeczkiem herbaty,
Więc szedł ciągle uparcie w kierunku życzenia,
Aby poczuć na ustach ziół parzonych kwiaty,
Krew rozrzedzić i popchnąć nurtem ku wolności,
Aby w członach zmysłowa wrażliwość wróciła
I by rozgrzać zbolałe ciężkim marszem kości,
Które zima złowieszcza do szpiku zmroziła.
W tej sekundzie człek poczuł jak koniec zachodzi,
Jak ludzkiego istnienia cień z mapy odpływa,
Jak skutecznie istotę śmierć sprytem podchodzi -
Sierpem zimna od życia ów trzcinę odrywa.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz