poniedziałek, 12 lutego 2018

U PANA BOGA ZA PIECEM


Za piecem kaflowym wypalam naczynia,
Które ozdabiam różnorodnym wzorem.
Nie dbam wszak o to jakaż to przyczyna
Losem mnie pchnęła pod ten piec z humorem.

Mam dach nad głową, ciepły kąt i strawę,
Ciszę, co tuli mnie do snu jak matka.
Zegar przelicza godziny łaskawe,
Chociaż pogoda różna jest jak kratka.

Wszyscy gdzieś pędzą w zaprzęgu goryczy
I ziemia dudni pod galopem strasznym.
Każdy wciąż szuka bezcennej zdobyczy
I świat się dla nich wydaje za ciasny.

A, ja mam spokój co chrupie gałęzie
I trzaskiem ognia rozsiewa marzenia,
I zapach chleba, który pachnie wszędzie,
I słodko kwaśną nutkę zamyślenia…

Obok mi wzdycha pies śpiący w koszyku,
A na poduszkach kot mruczy leniwie
I za kominem w maleńkim świerszczyku
Dźwięczy muzyka jak śpiew na pianinie.

Za oknem płoty z maków, tulipanów,
Co motylami przystrajają głowy
A na poddaszu pośród bałaganu
Snem dnia czuwają puchacze i sowy.

Jesienią wiatr, co w deszczu moknie,
Pod parasolem pajęczyn się chowa
I spaceruje roztańczonym krokiem,
Jakby szalona była jego głowa.

Zimą się okna w witraże przemienią
I srebrną bielą rozprzestrzenią światło
I iskrą  mrozu noce rozpromienią,
Gdyby dokoła wszystko inne zgasło.

A, wiosną, latem w pnączach i powojach,
Gdy melancholia w radości przyblaknie,
Żywica zalśni w drzew złocistych słojach
I miodem igieł świeżutko zapachnie.

Czegoż mi więcej na co dzień potrzeba?!,
Gdy to, co duszy skrzydłami się zdaje,
Każdą minutą wznosi mnie do nieba
I wciąż wzbogaca, choć wiele nie daje.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz