Spóźniłam się na pociąg – pusto na peronie.
Zegar północ wybija znużonym westchnieniem.
Czekam a na walizce położyłam dłonie.
Czy to koniec podróży? - tego jeszcze nie wiem.
Wiatr na torach rozkłada liście jak tarota.
Echo świstem zeń szydzi jakby z obłąkańca,
A ten gwizdem powtarza – To dobra robota!,
I podrywa się z szyny jak wariat do tańca.
Obok stanął mężczyzna z siwą, długą brodą.
Dłoń przyłożył do czoła i patrzy na słońce.
Nigdzie się nie spieszy, a cieszy swobodą.
Widać jest w jego oczach – ma serce gorące.
Później spogląda na mnie z życzliwym uśmiechem.
Odwzajemniam gest głowy podobnym skinieniem.
Nie przywitać się z dziadkiem, byłoby że grzechem.
Wtem mężczyzna odchodzi… Zostaję z milczeniem.
Ile ludzi mnie minie z podobną pogodą,
Dzięki której się radość rozpala w człowieku?
Nagle pociąg nadjeżdża jeszcze porą młodą,
Więc podbiegam do niego w podskokach, w pośpiechu.
Ruszam dalej, bo coś mnie do tego przynagla.
Czuję, że to nie moment jest na rezygnację.
Podróż ciągle w nieznane nigdy nie jest łatwa,
Ale trzeba opuścić zaliczoną stację
Póki zegar przygrywa do nóg rozpędzonych
Tempo umiarkowane w metrum na trzy czwarte.
Trzymam w górze powieki oczu przemęczonych,
Bowiem życie na ziemi wysiłku jest warte
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz