czwartek, 16 czerwca 2022

ZEW A KREW

Pan mecenas pochodził z ubogiej rodziny,

Więc się wstydził korzeni genealogicznych.

Do rodziców nie wpadał często w odwiedziny

Oraz skąpił im rozmów telefonicznych.

Wypowiedział zaś biedzie wojnę na całego

I strategii wszelakiej poświęcił się wielce,

By się wdrapać na szczyty życia bogatego -

Z tego zatem powodu skostniało mu serce.

Ludzi szarych miał za nic, więc ich nie szanował,

A majętnym bez mydła wchodził chętnie w dupę.

W tym wariactwie swą duszę podle ignorował.

Zatem ciało, choć czyste, śmierdziało mu trupem.

Dla korzyści brał sprawy wbrew swemu sumieniu,

Wchodził chętnie w układy z przestępczym półświatkiem,

Więc się zdrowy rozsądek zadłużył w milczeniu,

Dostrzegając, że z niego korzysta pan w kratkę.

Z tego to też powodu mecenas jak trąba

Nie korzysta z refleksji i zastanowienia,

Ale tylko w kieszenie, na konta zagląda,

Czerpiąc radość ze swego w złotych wzbogacenia.

Nie ożenił się wcale i dzieci nie spłodził,

Bowiem kochał pieniążki niewyobrażalnie,

Na dzielenie się nimi z nikim się nie godził -

Dbał o swoją samotność przesadnie starannie.

Wszelkie własne potrzeby zaspokajał tylko,

Krytykując tych, którzy o pomoc prosili.

Gwizdał na to, że życie jest jedynie chwilką.

Wierzył nawet, iż jak Bóg, nigdy się nie myli.

Ufał sobie jedynie – nikogo nie słuchał.

W sobie tylko dostrzegał męża wszechmocnego.

Jak się czemuś poddawał, to kaprysom brzucha.

Topił lęki w saganach trunku zaś mocnego.

Zegar w domu ruletką zdawał się obracać

A stres karty rozdawał nieuczciwym trickiem

I bezduszność zaczęła mu po głowie skakać.

Życie się okazało zamkniętym słoikiem.

Wtem się w progu pojawia śmierć w starej sukmanie,

Gołą stopa uderza o parkiet w pokoju.

Pan mecenas wtem krzyczy: „Cóż to za skaranie,

Że hołota z ulicy nie daje spokoju?!”

I z pięściami się rzuca na śmierć agresywnie,

Wyłączając kompletnie logiczne myślenie.

Staje w starciu ze śmiercią całkiem ofensywnie.

Nagle czuje rosnące i błogie omdlenie.

Później budzi się strasznie zdziwiony przegraną

Na krzesełku przed Wielkim Boga Majestatem.

Sądzi, że rzeczywistość jest ciągle tą samą,

Chociaż ręce ma z tyłu związane krawatem.

Mruży oczy, próbując coś sobie przypomnieć.

Której mafii mógł podpaść i siebie narazić?

Grzebie wręcz histerycznie w stercie różnych wspomnień,

Lecz nie może Tej Twarzy z kimś znanym skojarzyć.

Już się niemal podnosi do mowy końcowej,

Aby wybrnąć obronnie z trudnej sytuacji,

Ale nagle ktoś z boku przerywa mu mowę,

Cichym szeptem zaznacza, że to nie czas racji,

Po czym głośniej dodaje, że wszystko gotowe.

Na te słowa grabarze stają z łopatami.

W tym momencie mecenas nagle traci głowę.

Czuje jak mocz mu płynie gołymi nogami,

Więc się zrywa i wrzeszczy: „Na Boga! Zapłacę!”,

Lecz łasego na okup w gronie nie znajduje.

Wtem się nagle spostrzega – ktoś buchnął mu kasę

I z powodu pieniędzy strasznie lamentuje.

Zorientował się bowiem, że utracił wszystko

I jak nagi się zjawił, tak nagi umiera.

Widząc siebie nad trumną jakby nad kołyską,

Się nie modli, a syczy: „Aż jasna cholera!”

Tak dokończy żywota każdy bez wyjątku.

Nic nie weźmie ze sobą, choćby zdobył wiele.

Czyś jest dziadem z ulicy, czy panem majątku

Wiedz, że skarbem jedynym są ci przyjaciele.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz