Pan mecenas pochodził z ubogiej rodziny,
Więc się wstydził korzeni genealogicznych.
Do rodziców nie wpadał często w odwiedziny
Oraz skąpił im rozmów telefonicznych.
Wypowiedział zaś biedzie wojnę na całego
I strategii wszelakiej poświęcił się wielce,
By się wdrapać na szczyty życia bogatego -
Z tego zatem powodu skostniało mu serce.
Ludzi szarych miał za nic, więc ich nie szanował,
A majętnym bez mydła wchodził chętnie w dupę.
W tym wariactwie swą duszę podle ignorował.
Zatem ciało, choć czyste, śmierdziało mu trupem.
Dla korzyści brał sprawy wbrew swemu sumieniu,
Wchodził chętnie w układy z przestępczym półświatkiem,
Więc się zdrowy rozsądek zadłużył w milczeniu,
Dostrzegając, że z niego korzysta pan w kratkę.
Z tego to też powodu mecenas jak trąba
Nie korzysta z refleksji i zastanowienia,
Ale tylko w kieszenie, na konta zagląda,
Czerpiąc radość ze swego w złotych wzbogacenia.
Nie ożenił się wcale i dzieci nie spłodził,
Bowiem kochał pieniążki niewyobrażalnie,
Na dzielenie się nimi z nikim się nie godził -
Dbał o swoją samotność przesadnie starannie.
Wszelkie własne potrzeby zaspokajał tylko,
Krytykując tych, którzy o pomoc prosili.
Gwizdał na to, że życie jest jedynie chwilką.
Wierzył nawet, iż jak Bóg, nigdy się nie myli.
Ufał sobie jedynie – nikogo nie słuchał.
W sobie tylko dostrzegał męża wszechmocnego.
Jak się czemuś poddawał, to kaprysom brzucha.
Topił lęki w saganach trunku zaś mocnego.
Zegar w domu ruletką zdawał się obracać
A stres karty rozdawał nieuczciwym trickiem
I bezduszność zaczęła mu po głowie skakać.
Życie się okazało zamkniętym słoikiem.
Wtem się w progu pojawia śmierć w starej sukmanie,
Gołą stopa uderza o parkiet w pokoju.
Pan mecenas wtem krzyczy: „Cóż to za skaranie,
Że hołota z ulicy nie daje spokoju?!”
I z pięściami się rzuca na śmierć agresywnie,
Wyłączając kompletnie logiczne myślenie.
Staje w starciu ze śmiercią całkiem ofensywnie.
Nagle czuje rosnące i błogie omdlenie.
Później budzi się strasznie zdziwiony przegraną
Na krzesełku przed Wielkim Boga Majestatem.
Sądzi, że rzeczywistość jest ciągle tą samą,
Chociaż ręce ma z tyłu związane krawatem.
Mruży oczy, próbując coś sobie przypomnieć.
Której mafii mógł podpaść i siebie narazić?
Grzebie wręcz histerycznie w stercie różnych wspomnień,
Lecz nie może Tej Twarzy z kimś znanym skojarzyć.
Już się niemal podnosi do mowy końcowej,
Aby wybrnąć obronnie z trudnej sytuacji,
Ale nagle ktoś z boku przerywa mu mowę,
Cichym szeptem zaznacza, że to nie czas racji,
Po czym głośniej dodaje, że wszystko gotowe.
Na te słowa grabarze stają z łopatami.
W tym momencie mecenas nagle traci głowę.
Czuje jak mocz mu płynie gołymi nogami,
Więc się zrywa i wrzeszczy: „Na Boga! Zapłacę!”,
Lecz łasego na okup w gronie nie znajduje.
Wtem się nagle spostrzega – ktoś buchnął mu kasę
I z powodu pieniędzy strasznie lamentuje.
Zorientował się bowiem, że utracił wszystko
I jak nagi się zjawił, tak nagi umiera.
Widząc siebie nad trumną jakby nad kołyską,
Się nie modli, a syczy: „Aż jasna cholera!”
Tak dokończy żywota każdy bez wyjątku.
Nic nie weźmie ze sobą, choćby zdobył wiele.
Czyś jest dziadem z ulicy, czy panem majątku
Wiedz, że skarbem jedynym są ci przyjaciele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz