Pod parasolem dzieciństwa
Wracam w te strony Wąsosza,
Gdzie niebo grzmi oraz błyska
I płynie obfita rosa.
Chałupy drewniane skrzydło
Na oścież bywa otwarte
A dzieciom już całkiem zbrzydło
Siedzenie z kredką wśród kartek,
Więc stoją w progu i patrzą
Jak z dachu kapią strumienie
I zda się, że krople klaszczą,
Gdy uderzają w kamienie.
W kaflowym piecu dojrzewa
Chleba bochenek dość duży,
Z zapachem tym się rozsiewa
Aromat rześkiej kałuży.
Fajerki syczą rozkosznie
Nań przypiekanym ziemniakiem.
Za oknem świat w deszczu moknie.
Słychać w nim tony jednakie.
Skwar boczku z kostką cebuli
Na smalcu już się rumieni,
A zupa w barszczu koszuli
Grzybem suszonym się ścieli
I bucha pod sufit parą,
Kubki smakowe łaskocząc.
Za oknem zaś przestrzeń szarą
Ulewa gasi, w nią krocząc.
Na blacie szereg talerzy
Już czeka na łychę zupy,
Pieczywo w kromeczkach leży.
Płynie aromat z chałupy
Obiadu, który podany
I który dzwoni naczyniem,
Co po pacierzu zjadany,
Stygnie wygasłym kominem.
Deszcz również ustał na dworze.
Dzieci w gumowcach wybiegły.
O poobiedniej tej porze
W trawie się mokrej rozpierzchły
I rozpryskują kałuże
Z piegami błota na sobie…
Kocham te moje podróże
Do wspomnień, co drzemią w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz