Wykarmiło mnie życie przykrym przekonaniem,
Że muszę się wykazać, by zasłużyć na nie.
Wrastałam korzeniami w ławę oskarżonych,
Ciskając dowodami w cztery świata strony,
Krzycząc z bólem krtani, że „Jestem! Mam prawo!”,
Że „Wzgardzanie człowiekiem nie jest już zabawą!”,
Że „Na wejście na głowę sobie nie pozwolę!”,
Że „Mam dość! Veto!” - wrzeszczę, dorzucam – „Chromolę!”
Idę ścieżką przed siebie do pełni księżyca.
Wejdę w blask jego srebra, który mnie zachwyca,
Przez którego się tarczę przedrę do wolności,
Odcinając od siebie kotwicę przykrości.
Idę, będąc i żoną, matką, córką, siostrą,
Zostawiając za sobą tych, co mi zazdroszczą,
Co mnie skubią i szczypią gniewu pazurami,
I co w oczach są moich już dawno przegrani.
Lubię z siebie żartować, by kogoś nie zranić.
Z tego właśnie powodu ma mnie wielu za nic.
Nie dbam o to, bo ludzie już mnie znieczulili,
Kiedy wobec mnie wredni oraz podli byli.
Idę czasem przez życie w tanecznych podskokach,
A niekiedy się gubię w ciężkich, sztywnych krokach.
Idę czasem z piosenką na radosnych ustach,
A niekiedy mnie trawi przygnębienia pustka.
Taki krzyż o potężnych, drewnianych ramionach,
Pod którymi człek nieraz w bezradności kona,
Niosę zawsze ze sobą, przy sobie trzymając
I na kilka godzinek w bólu zasypiając.
Rozpacz nieraz o żałość mnie okrutna gniecie,
Gdyż nie umiem odnaleźć się w doczesnym świecie,
Ale mego bagażu pełnego kamieni -
Czy to z nim, czy bez niego (to wiele nie zmieni) -
Nie chcę oddać nikomu lub choćby pożyczyć,
Mimo tego, że trudno dziś na kogoś liczyć,
Bo ten krzyż oraz wszelkie od krzyża trudności
To ja cała – to portret mojej tożsamości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz