Była
znana poetka – córka dyrektora,
Przed
którą się ścieliła przyszłość wręcz wesoła.
Była
również Jadwiga – córka traktorzysty,
Który
pracą styrany rzadko bywał czysty,
Więc
na niego i dzieci jego pochodzenia
Świat
spoglądał ze wstrętem oraz od niechcenia.
Przed
córką dyrektora drzwi były otwarte
A
szlaki na szczyt sławy przez tatę przetarte,
Więc
nikt nigdy nie pytał, co ona potrafi,
Każdy
wierzył naiwnie, że się talent trafił.
Wszystko
zatem poetce ślepo wydawali
Oraz
każdą obrazę pokornie łykali,
Jakby
w strachu przed tatą, co wpływy miał duże.
Sypali
pod jej nogi więc nagrody, róże,
Bili
brawa, toasty ochoczo wznosili
I
we wszystkim nad wszystkich szczodrze wynosili
Bez
znaczenia czy „–ujem” czy też „-urwą” splunie,
Wszak
to przecież artystka! – toż każdy rozumie,
Że
się czasem uniesie i prostactwem trąci,
A!,
że język – literat, to go nieraz korci,
By
tam „-urwą”, tu „-ujem”, gdzieś, „skur… -synem” rzucić,
Niejednego
obrazić, wzgardzić i zasmucić.
Wszyscy
wszystko poetce zatem wybaczali,
Wokół
niej, niczym służba, wiernie się krzątali,
By
królewskie jej spełniać kaprysy, życzenia,
Dźwigając
na ramionach brzemię poniżenia.
Oj,
kochliwa też była ta nasza poetka,
Bo
rozwiązła, rozpustna okrutnie kobietka.
Tego,
jakby modliszka, w łóżku obróciła,
Z
tamtym go za kawałek przygodnie zdradziła;
Temu
w majtkach i w życiu mocno zamieszała,
Lecz
tamtemu i innym się hojnie dawała.
Miała
wiecznie, jak skrzydła, rozłożone nogi
I
apetyt na miłość niesłychanie srogi –
Który
wzrokiem złowiony, ten skonsumowany,
A
po fakcie, jak odpad, na pysk wyrzucany.
Oj,
lubiła swawole ta nasza poetka –
Roztańczona
na stole bez majtek kobietka.
Łykała
wodospady dzień w dzień alkoholu.
Gździła
się wszędzie z każdym, nawet!, w szczerym polu,
Od
kielicha, gdy wstała, to dzień zaczynała…
Można
by rzec, że w wódzie niemal się kąpała.
O
innej by mówiono: „-urwa!”, „moczymorda!”,
Która
tylko, po prostu, dość schludnie wygląda,
Ale
o tej poetce – córce dyrektora
Mówią:
„przecież artystka!, więc do zabaw skora”.
Przeciwieństwem
poetki zaś Jadwiga była,
Co,
pech chciał, że się w biednym domu urodziła.
Ojciec
był traktorzystą, matka pedagogiem –
Wiedli
z zadowoleniem swe życie ubogie
I
na nic do nikogo się nie uskarżali,
A
cieszyli sobą, kochali, szanowali.
Nie
mieli żadnych wpływów, nie mieli gotówki,
Jeno
kury i gęsi, i dwie, mleczne krówki.
W
tych warunkach się Jadzia skromnie wykształciła,
Więc
nikomu i w niczym potrzebna nie była,
I
choć zdolna!, a biedna, wiecznie odrzucana –
Nawet
w szkole od wszelkich zajęć odpychana,
Jakby
głupia, ułomna, do niczego była,
Więc
się z losem okrutnym w żalu pogodziła
I
talenty swe wszelkie na bok odsunęła,
Rolę
żony i matki posłusznie przyjęła
Wbrew
swej duszy, co skrzydła pragnęła rozwinąć,
Zatem…
zamiast na scenę, szła jeść rzucić świniom.
Wyszła
za mąż – za Gienka, dostawcę buraków.
Urodziła
mu córkę i ośmiu chłopaków.
Z
przemęczenia i z żalu czasem se wypiła,
Ale
wierna mężowi oraz dzieciom była.
Mimo
tego wołali za nią: „patologia!” –
Tak
z dnia na dzień za Jadzią snuła się rapsodia.
Przykro
było kobiecie o duszy bogatej,
Bo
choć zgodnie z sumieniem oraz całym światem
Chciała
życie swe pędzić, o scenie marzyła
I
z sopranem, jak diwa, po lasach chodziła
Odrzucona,
wzgardzona, szyderstwem opluta
I
do ziemi okową przyziemną przykuta
Łzy
roniła w poduszkę, cicho, po kryjomu,
Nie
żaląc się, nie skarżąc na los swój nikomu.
Mówią:
„szata na pewno nie zdobi człowieka” –
Do
poetki lgnie naród, przed Jadzią ucieka.
Mówią:
„pokorne ciele ssie dwie bowiem matki” –
Poetka
ma ich stado, choć syndrom wariatki,
A
Jadzia ani jednej, choć pokorną była
I
by kogoś nie skrzywdzić bardzo skromnie żyła.
Gdzie
logika w tym wszystkim, recepta na szczęście?!...
Jakże
znaleźć na szczyty poprawne obejście,
By
talenty rozmnażać, a duszy nie sprzedać,
By
innych nie obrażać, z nikim się nie gniewać?!...
Poetka,
chociaż „-urwa”, poważaną była –
A
Jadzia, choć porządna, pogardę znosiła.
Poetka,
choć rozwiązła, artystką nazwana,
A
Jadzia, niemal święta, patologią gnana.
Jedna
wywyższona, chociaż bez moralności,
A
druga, choć niesłusznie, odarta z godności.
Jak
zrozumieć to ludzkie, dziwaczne myślenie?
Czy
się liczy, nie człowiek, ale pochodzenie?!...
Czy
to ważne przez kogo żeś protegowany,
Czy
jakim to talentem żeś obdarowany?!...
Trudno
znaleźć odpowiedź na tej karuzeli.
Wielu
takich, co w gronie gwiazd się nagle wzięli,
Choć
się żadną szczególną zdolnością nie cieszą,
Tym
tylko, że gdzie mogą nieustannie grzeszą.
Patologia
nie w jednym jest widoczna czysta,
Ale
większość nań krzyczy: „wspaniały artysta!”…
Może
zatem to wniosek jestże oczywisty?! –
W
patologii trza szukać wielkiego artysty!,
A
dla życia w narodzie jakiejś równowagi
Patologią
nazywaj, kto biedny i nagi,
Bez
znaczenia, czy talent jakowy posiada.
Po
trupach iść nie będzie? – znaczy, że łamaga.
Mówią, iż „przysłowia mądrością są narodu”,
A
tu inne środki do zapchania głodu,
Więc…
czy naród zbaraniał, czy przysłowia błędne?...
Tego
już rozpatrywać po prostu nie będę
I
zostawię w ocenie mego czytelnika,
Który
wszystko swym okiem sokolim przenika.
Rozumiejąc
poezję, umie kalkulować,
Więc
niech prawdę odkrywa niebanalna głowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz