Był
człowiek, co w naukowych tytułach opływał,
Więc
swą wiedzą i pychą Pana Boga zbywał.
Wierzył
bowiem w swe racje i w swe przekonania,
Adresując
do Stwórcy ton szykanowania,
W
którym wszem wobec prawił swoje komentarze
Przeczytanych
fragmentów, co też Pismo każe.
W
towarzystwie go wszyscy, niczym Boga, czcili
I
wbrew swym wątpliwościom brawo żwawo bili,
Bojąc
się mu sprzeciwić czy uwagę zwrócić,
Gdyż
mógłby się obrazić i od nich odwrócić,
Więc
go adorowali, pychę w nim hodując
I
we wszystkim bezmyślnie, i zgodnie wtórując.
Nawet
kiedy obrażał kogoś bez skrupułów,
Cieszył
się i uznaniem oraz wsparciem tłumów.
Tym
sposobem był pewien, że mu wszystko wolno –
Niby
pan na salonach, a cham z duszą skłonną
Do
innych poniżania i upokarzania,
Do
siebie bezwstydnego wszędzie wywyższania.
Szanowny
panie docencie, panie doktorze,
Jaśnie
wielmożny panie iści profesorze –
Wszystkie
zaszczytne zwroty ego łaskotały
I
coraz większą pychą dumę pompowały.
Na
sympozjach naukowych był autorytetem.
Chętnie
dzielił się każdym odkrytym sekretem.
Na
bankiety i inne wielkie wydarzenia
Zapraszany
był zawsze bez zastanowienia.
Wszyscy
jemu się wokół w pas nisko kłaniali
I
po dupie ze wstrętem wdzięcznie całowali,
Traktowany
był bowiem, jako najmądrzejszy
I
we wszystkim najlepszy, i we wszystkim pierwszy.
Patrzył
zatem na innych z góry swą wyższością,
Jakby
w danym momencie darzył łaskawością
Tych,
którzy – w jego mniemaniu – nie zasłużyli,
Ażeby
obok niego w towarzystwie byli.
Z
przekonaniem tym chodził wszak krokiem żurawia,
Myśląc:
„Niechże mnie każdy rozpieszcza, zabawia,
Bo
inaczej opuszczę tę trzodę myślenia,
Nie
mówiąc na odchodne nawet: Do widzenia!”
Mijały
długie lata w sukcesach, w luksusach.
Człek
z tytułem naukowym ledwo się porusza.
Ciało
chore odmawia jemu posłuszeństwa.
Głowa
mu figle robi w przypływie szaleństwa.
Starość,
choroba ścięły go ostrzem zegara
I
uczyniły dziada z wielkiego cezara.
Siedział
zatem samotny w jaskini mieszkania,
Dusząc
się bezradnością i bólem kasłania.
Czekał
więc w rozdrażnieniu na przyjście pomocy,
Bo
potrzebował kogoś i we dnie, i w nocy.
Sam
nie umiał nic zrobić, ani funkcjonować.
Pod
koroną sukcesów zdziadziała mu głowa.
Jednak
wynik chamskiego ludzi traktowania
Przykrą
prawdę przed starcem w cierpieniu odsłania:
Nikt
się zająć nim nie chce, z nim nie chce posiedzieć,
Nikt
też wcale nic o nim nie chce nawet wiedzieć.
Omijają
go wszyscy znieczulicy łukiem,
Więc
mijają mu w żalu dni, jak niemo głuche.
Kiedyś
autorytetem był dla towarzystwa,
Ale
kiedy skleroza i bezradność przyszła,
Porzuciła
go świta, zamknęli salony…
Teraz
siedzi samotny, przez wszystkich wzgardzony.
Cisza
drzemie za drzwiami, samotność na progu,
A
on nawet rozmowy skąpi Panu Bogu,
W
zawziętości się życia, jak brzytwy trzymając,
Choć
ledwo się na nogach bezwiednych słaniając.
Wtem
pukanie cichutkie myśl z powieki strąca.
Nagle
w sercu buchnęła krew w żyłach płynąca.
Ożywił
się człeczyna i do drzwi podchodzi
I
w gniewie, w złości pięścią przeklina i grozi,
Następnie
klucz przekręca oraz drzwi otwiera,
Krzycząc
mimo gruźlicy: „Cóż to za cholera!”,
A
kiedy w progu staje, oczom nie dowierza –
Widać!,
że los się jego woli sprzeniewierza.
Za
progiem stała postać z na głowie kapturem,
Popychając
człeczynę kośćmi, jakby piórem.
Weszła
krokiem bezdźwięcznym na jego pokoje,
Rozsiadła
się w fotelu, szczerząc zęby swoje
I
oczodołem czarnym zerkając na człeka,
Rzekła:
„Zrób mi herbaty, wszak przyszłam z daleka”,
Po
czym sznurówkę palców wiązadłem krzyżuje,
Ciepłym
głosem, jak matka, człeka zagaduje:
„Spakowałeś
się iści panie profesorze?”
„O
mój Boże… - chłop wzdycha. „Bóg ci nie pomoże –
Na
te słowa się postać odzywa spokojem –
My
jesteśmy, kochany, w tym miejscu we dwoje.
Bogu
teraz bzdurami głowy nie zawracaj.
Kota
teraz ogonem mi w twarz nie odwracaj.
Kiedyś
przecież ta pora musiała nastąpić.
Czyś
profesor, czyś cieśla nie mogę odstąpić.
Mam
– powiada – z urzędu to pokwitowanie,
Na
twej duszy w zaświaty i ciała zabranie.
Co
poradzisz? – westchnęła – Taka, widzisz, praca.
Skąd
się życie twe wzięło, tam i ono wraca.”
„A,
dokąd to – człeczyna pyta w zatrwożeniu –
Zaprowadzi
mnie pani po moim istnieniu?”
„Gdybyś…
– Postać się drapie pazurem po głowie
I
z obojętnością w głosie tak jemu odpowie –
Wierzył,
to bym ciebie do raju teraz wzięła,
A
tak utylizacja twoja się zaczęła.
Wszczęłam
więc z obowiązku przykrą procedurę.
Na
proch muszę rozetrzeć tę twoją posturę.
W
tym to celu umowę mam więc podpisaną
Z
czortem, który cię weźmie pod swoje kolano
I
cierpienia cię kołem na proszek przerobi,
I
cierpieniem ten proszek na mniejszy rozdrobi.”
„Jak
to?! – człowiek powiada mając pełne gacie –
Czy
dyspensy lub łaski dla biednych nie macie?!”
„Tyś
nie biedny, szanowny pani profesorze.
Toż
niejeden tak sobie pozwolić nie może,
Jak
ty sobie przez życie całe pozwalałeś.
Wszystkich,
jak również wszystko za nic przecież miałeś.
Otrzymujesz
więc za to godziwą zapłatę.
Tym,
że jestem, już spłacam należności ratę.
Zbierajże
się! – powiada – Nie mam czasu siedzieć.”
„Jestem
autorytetem! Powinnaś to wiedzieć!”
„Niby
na co?! – się postać człeka zapytuje –
Autorytet
czy prostak tak samo smakuje.
Trzeba
było nie tylko myśleniem się chwalić,
Ale
myśleć, co będzie po twej śmierci dali.
Teraz
próżna to gadka i puste lamenty.
Kiedyś
byłeś bufonem, dziś jesteś przeklęty.”
Człowiek
nie chce ze strachu progu w drzwiach przekroczyć,
Lecz
nie widzi nieborak… Ma zrośnięte oczy!
I
choć się pazurami we futrynę wbija
Ani
śmierć, ani życie już jemu nie sprzyja.
Przepadł
na wieki wieków z swymi tytułami.
Gardzi
świat nim, gardzi i jego mądrościami.
Wszyscy
żyją, jak jego by nigdy nie było,
Wszystko
bowiem do normy powszechnej wróciło.
Widać!,
wcale nieważne kim jesteś, lecz jaki.
Każdego
bez wyjątku wszak zjedzą robaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz