Wszystko jeszcze w śnie stygnie błogo odprężone.
Cisza się ptaszynami bez granic rozlewa
Niczym strumienie wody z dzbanów wychylone...
Deszcz kroplami przebija listeczki na drzewach,
Delikatnie spadając z przesadnym że skąpstwem
Na nagrzaną, leniwą i spragnioną ziemię,
Która mżawkę połyka z bezwstydnym łakomstwem,
Nie zaznając, czym w suszy bywa orzeźwienie.
Idę wolno chodnikiem i się zatrzymuję,
A pode mną się w górę dachy miast wspinają,
Niosąc jak pokutnicy łez wezbraną chmurę,
Na dachówkach jej ciężar wytrwale dźwigając.
Punkty światła latarni drogowych gdzieniegdzie
Okraszają ów obraz tlącą się jasnością
Jakby rojem świetlików, których pełno wszędzie.
Zda się, że złotem z nieba ktoś sypnął z hojnością.
Idę dalej a deszcz mnie po twarzy całuje,
Pocałunkiem mych włosów i rąk dotykając.
Nigdzie nie jest mi spieszno, więc się delektuję
Chmur topnieniem, żar lata z ciała obmywając.
Nagle smuga się światła pod stopy wśliznęła.
Odskoczyłam w bok, myśląc, że samochód jedzie.
Gdy odwracam się, widzę... jasność się rozpięła,
Oświetlając budynki, co miałam na przedzie
Jakoby reflektorem scenę przed publiką,
Występy anonsując życia w kilku aktach.
Za chwilę się obudzi wywołane wszystko,
Na deskach teatralnych stanie przy oklaskach.
Wracam zatem do domu, by na to nie patrzeć.
Chcę zachować ten spokój schwytany przed świtem,
Który w zgiełku się ulic zatraci i zatrze
Pożerany przez hałas z wilczym apetytem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz