Po jakimś czasie, gdy wyszłam na spacer,
Ptaki się chórem
w ciemności rozsiały.
Chyba cokolwiek dla natury znaczę,
Że kos i szczygieł, zięba mnie witały.
Chyba się wzruszył świat naszym spotkaniem
Po długiej pauzie mej nieobecności,
Bo tak mnie pieścił treli rozśpiewaniem,
Iż szłam jakoby schodząc z wysokości.
Wiatr delikatnie gałązkami machał
I twarz mą dłońmi wygładzał troskliwie,
Choć na początku podejść że się wahał
I mnie zaczepiał, lecz bardzo wstydliwie.
Później zaś niczym zachłanny kochanek
Całował usta, oczy, włosy, czoło,
Na skronie kładł mi swych podmuchów wianek
I podskokami szedł za mną wesoło.
Latarnie światła rzucały kobierce,
Abym stąpała po złocistej łunie,
I nawet cisza chwyciła me ręce,
Szumiąc, szeleszcząc w drzew i krzewów tłumie.
Wokół fanfary radośnie zabrzmiały
Echa, co jeszcze się nie przebudziło.
Wystarczy powód błahy oraz mały,
Aby człowieka coś uszczęśliwiło -
Dosłownie drobny zaczyn przyjemności,
By stać się częścią wszelkiego stworzenia,
By znaleźć w sobie pokład życzliwości
I by docenić okruchy istnienia.
Tak człowiekowi niewiele potrzeba,
Aby porzucić zgorzkniałą mentalność
I poczuć przedsmak w doczesności Nieba,
Aby nie popaść ze skrajności w skrajność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz