Po kilku krokach włosy zlęknione
Poczęły ciągnąć moją świadomość
W drogę powrotną czymś przerażone
Jakby wyczuły w powietrzu wrogość...
I nagle kable się poruszyły,
Świszcząc skakanką, co tnie powietrze,
Niczym szarpane szaleństwem siły
Ze słupów, w których prąd syczy jeszcze!
Ku mnie się fala liści zerwała
Jakby w ucieczce przed zagrożeniem,
Blaszkami brązu w dal się turlała
Skrząca się w świetle swym oszronieniem
I niczym roje mrówek spłoszonych
Szelestem pędzi czymś przegoniona.
Odpływ tych liści za mną spienionych
Wygląda niczym ze ciem korona.
Wtem widzę trawy wypełzające.
Zdają się ciągnąć z ziemi korzenie
I się łanami pokładające
Źdźbłami sięgają po uwolnienie.
Przed kim, czym wszystko umyka biedne?
Pod prąd podążam, choć odpychana.
Wtem słyszę jęki, gwizdy podniebne.
Stoję oddechem wiatru targana,
Który w złość popadł i przygnębienie,
Więc przed nim wszystko zda się uciekać,
Lecz ja weń idę na zatracenie,
Choćby się gniewał, choćby się wściekał.
Niech mnie opływa złości podmuchem.
Niech policzkuje, szarpie za włosy.
Niech mi osusza me usta suche.
Przyjmę na siebie obłędu ciosy,
A kiedy wreszcie wiatr się wyciszy
Ostudzi burzę własnych emocji,
Spojrzę mu w oczy, choćby wśród zgliszczy,
Przytulę mocno, szepnę: „Odpocznij.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz