Wtem zapłonęły ogniem wszystkie drzewa,
Który od wschodu łuną buchnął żaru.
Płomieni światła opisać się nie da
Ni w liczbach podać jasności rozmiaru,
Co pomarańczy barwą się rozlała,
Z liści skapując i po pniach spływając,
I jakby sokiem powoli wsiąkała
W tkaninę cieni, splot jej przerzedzając.
Przedziwnie przestrzeń na pół popękała.
Szarą ciemnością spod światła wydartą
Ledwo się nieba strzępami trzymała,
Zdradziwszy w słońcu naturę upartą.
Stąd w łunie ognia na wschodzie widocznej
Wciąż cumowały chmury pełne mroku
Niesione falą jak w muzyce skocznej
Której, huśtaniem dorównując kroku,
Zdały się niczym w hipnozie ulegać,
Przez co noc była nadal wyczuwalna
Jakby nie chciała panowania sprzedać
Za złoto, co się rozsiewa jak manna.
Jakże mi błogo w słońcu się zrobiło,
Gdy to zjawiło się z tarczą zwycięstwa.
Jeszcze przez szarość światła nie przebiło,
A już widziałam wszem oznaki męstwa
I wnet poczułam nadzieję na lepsze,
I rozkosz wielką, by zacząć od nowa.
Nawet powietrze zdało mi się świeższe,
Kiedy się wrzucić w nie byłam gotowa.
Zatem swe okna na oścież otwieram.
Wpuszczam w pokoje przebudzone życie,
W którym się błędów własnych nie wypieram,
Z którego czerpię siebie należycie.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz