Jakoś mi smutno i nie wiem... dlaczego?
Bezdenna gorycz mnie całą pochłania.
Opadam na dno żalu wezbranego,
Który ma dusza wrażliwością wchłania,
Przez co bezwiednie łzami z oczu spływa
Jakby tęsknota za kimś utraconym.
W życiu niekiedy i tak właśnie bywa,
Że człowiek płacze, nie będąc zranionym.
W gardle pęcznieje gorycz krtań miażdżąca.
Serce się w piersi łomocze i szarpie.
Lęk budzi dziwny przyczyna mi obca.
Przykrość z rzęs ciurkiem na blat stołu kapie.
Czy coś przeczuwa intuicja w strachu,
Że tak mnie nęka, cierpieniem biczuje
I niczym sople skapujące z dachu
Na tafli duszy kroplami wibruje?
Spoglądam w niebo przecięte ptakami,
Które w surdutach czerni dokądś lecą...
Może Opatrzność przemówi znakami,
Co wyjaśnieniem błogim mnie oświecą
I wytłumaczą stan niezrozumiały,
Który emocje w kotle obaw miesza.
Niech zaśnie człowiek ów we mnie zuchwały.
Nic go nie krzepi, nic wszak nie pociesza.
Niechże odejdzie, bym mogła odetchnąć
Z kubkiem gorącym parzonych refleksji,
Bym podziwiała w wyciszeniu piękno
Myśli o rzadkiej i głębokiej treści,
W których się szczęście odsłania w swej krasie
I obejmuje ramieniem mą duszę.
Z ciężarem smutku wyczuć go nie da się.
Niechże opadnie, bo się nim uduszę!
Niechże odpłynie jak deszczowe chmury
Wiatrem pasane na niebie w granacie!
Niechże odejdzie uczuć stan ponury.
Niech go zastąpi zaduma w krawacie
Z uśmiechem, który anonsuje spokój,
Co krystalicznym światłem się odbija
A mej naturze dorównując kroku,
Niech twórczej pracy, chociaż dzisiaj, sprzyja!
Ot... ma wrażliwość - mój dar i przekleństwo,
Co jak krzyż dźwigam dla zbawienia duszy.
Zmysły w jej blasku ogarnia szaleństwo,
Gdy je cokolwiek, nie dotknąwszy, ruszy
Opuszką palca jakby struny w harfie,
Co nie zadrżawszy, nuty w dal strzepuje,
Po czym osiada jak rzęsą na stawie
I krzycząc we mnie, w ciszę się wsłuchuje.
Strzelam iskrami cała od środka
Niczym krzemienie o siebie się trące.
Spala mnie żałość niemal cierpko-słodka,
Co trawi serce w bólu konające.
Muśnięcia, które są niewyczuwalne,
Na mnie się kładą wyraźnym naciskiem,
A to, co bywa wokół niesłyszalne,
Do mnie dociera z dokuczliwym piskiem.
Odbieram zatem oraz odczytuję
Świat ze zwiększoną jego namiętnością.
Wszystko, co tworzy mnie sobą, notuję,
Niosąc cierpienie mej duszy z miłością
Jakoby dziecię, które w bezradności
Do ramion tuli się, by ból ukoić.
Nierzadko nie mam już krzty cierpliwości,
Aby wrażliwość czymś choć zadowolić,
Gdyż ta się z objęć sprytem wyślizguje
I jak wiatr zwinny oraz nieuchwytny
Pchnąć mnie w otchłanie rozterek próbuje,
By mi usunąć spod stóp cięciem brzytwy
Nić grawitacji, co mnie przytrzymuje,
Bym w galaktykach jak ryba pływała,
Przez co na Ziemi się nie odnajduję
I będę od niej wiecznie odstawała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz