wtorek, 16 stycznia 2024

OSIEDLOWY PORANEK

Między blokami noc jeszcze króluje.

Diadem latarni nad czołem jej świeci

Odcieniem złota pod stopy skapuje

I jak motyle ku chodnikom leci.


Ktoś się niekiedy przez światło przebije

I nagle znika w czerni bezimiennie.

Pusta ulica w nieznane się wije

Jakby wtopiona w ziemię niepotrzebnie.


Mieczami światła auto ciemność pruje...

Niespodziewanie gaśnie za zakrętem

I znowu cisza błogo spaceruje,

Aż świat pulsuje jej bijącym sercem.


W oknach, co błyszczą po przeciwnej stronie,

Stoi mężczyzna... chyba zniesmaczony.

Trzyma splecione długim palcem dłonie

A w nich naczynie z czymś weń zaparzonym.


Widzę, że błądzi wzrokiem po osiedlu,

Tworząc do szyby zdjęcie przyklejone.

W przypływie tegoż krótkiego momentu

Mniemam, że oczy ma smutne, strapione.


Z piersi westchnienie mojej się wyrywa

I myśl, że tęskni, jak ja, za wolnością.

Mężczyzna nagle z framug się odrywa

I okna jego zamarły ciemnością.


Po jakimś czasie z budynku wychodzi

I bez pośpiechu wlecze się chodnikiem.

Wygląda jakby w lepkim bagnie brodził.

Depcze wklejone w bruk ciężkie źrenice.


Może nie lubi tego rytuału,

Który nas z łóżka wyciąga na siłę?

Sunie jak ślimak... wolno i pomału.

Ku ziemi chyli, jak koń z pługiem, szyję.


Granat ciemności w szarość się przeciera.

Od wschodu ciemnym błękitem już dnieje.

Jasność mozolnie, skutecznie się wciera,

Przez co noc znika, niczym mgła płowieje.


Mnie też już trzeba zebrać się do kupy,

Choć dusza zgoła inne ma pragnienia.

Jej bowiem starczy kilka łyżek zupy

I łach przeciętny (byle do odzienia),


I kąt, w którego zaciszu się zdrzemnie,

Bez ceregieli, bogactw i przepychu,

Lecz społeczeństwo każe ją bezczelnie,

Przez co nierzadko ta cierpi po cichu,


Bowiem by chciała wzbić się pod obłoki

Niczym latawiec prądem wiatru gnany

Czy z drzew przepędzić plotkujące sroki,

Wtulić się w hamak z gałęzi utkany,


By spijać dźwięki dnia wędrującego

Ku zachodowi zmęczonego słońca...

Ach, biedna duszo, nic nie będzie z tego.

Wszak ciebie tłamsi pora ciemiężąca,


Która aż syczy batem obowiązków

Jak wąż, co w raju zbałamucił Ewę.

Musisz więc, duszo, w łańcuchach porządku

Iść za swym ciałem, zaniedbując siebie.


Ciężko odnaleźć się w kainowym gronie,

Które za zyskiem i korzyścią goni,

I które w ogniu żądz namiętnych płonie,

Kiedy zraniona dusza łzy swe roni


Nad utraconym szczęścia przywilejem

Dającym prawo do decydowania

O tym, co dzisiaj się w życiu zadzieje

Bez przyziemnego duszy zaszczuwania.


Ciężko i trudno, gdy gore potrzeba,

By ze słów sączyć jak w butelki wino,

Które to w strofach leży i dojrzewa,

Będąc mądrości wytrawną przyczyną.


No, cóż... czas ruszać do pracy w przymusie,

Bo ciało władzę nad duszą przejęło.

Powoli tracę i chęć, i wyczucie

Do tego, co mnie z Domu wyciągnęło.


Idę, bo taka odgórna konieczność,

Jak ten mężczyzna z bloku naprzeciwko.

Zrzucę okowy, gdy nastanie wieczność

I dla swej duszy będę robić wszystko.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz