Tlą się latarnie jak na grobach znicze.
Szpilkami światła przekuta jest ciemność,
Które dla duszy zdaje się lecznicze,
Przegania bowiem zmęczenie i senność,
I spokój wlewa w wszystkie członki ciała,
Refleksję budząc lekkim rozrzewnieniem.
Noc się na progu świtu zatrzymała
I patrzy w okna z widocznym wzruszeniem...
Na szybach krople swoich łez zostawia,
Niczym wklejoną folię bąbelkową,
Która przezroczem światło latarń zwabia,
Więc weń się mieni jak masą perłową.
Ziemia błotnista, liśćmi zasypana
Pachnie jakoby strych pełen rupieci,
Gdzie siedząc w kącie od samego rana,
Przez lufcik patrzę na czas, który leci
Gdzieś... hen!... przed siebie na oślep bez celu
W ciągłym pośpiechu z pochyloną głową,
Z groszem na szczęście w zmurszałym portfelu
Jako pamiątką iście straganową.
Przychodzą wówczas wspomnienia zuchwałe.
Z albumem w dłoniach obok mnie siadają -
Przeszłość się zdaje wprowadzać na stałe...
Minuty przy mnie nic przeciw nie mają
I w siadzie skrzyżnym wokół mnie się mnożą
Jakoby dziatwa wokół swojej babci.
Chwile nostalgii nad wszystko przedłożą
Moment szlafroku, kawy oraz kapci.
Zatem... nie spiesząc się nigdzie nadzwyczaj,
Patrzę na w oknie moją twarz w zadumie.
Budzi się we mnie przedziwny obyczaj
Spotkań z zmarłymi w dość pokaźnym tłumie,
Więc przy latarni drogowych jasności
Staję nad płytą dekad utraconych...
Wracam wbrew sobie do ludzi z przeszłości
Jakbym zbierała szkło ze zdjęć stłuczonych
I wnet poznaję, że wciąż w sobie jestem
Dzieckiem, co które winno już dorosnąć
A które żywe - bez wątpienia! - jeszcze
Mogę świadomie doznaniami dotknąć.
Wyciągam zatem cukierka z kartonu
I w szeleszczącym złotku go podaję
Dziewczynce, która weszła mi do domu,
Która ode mnie krok w krok nie odstaje.
Jakaż poważna... Jak smutne ma oczy...
Gdzież jej dzieciństwo sielskie i anielskie?
Nie ma we włosach łąkowych warkoczy,
A wyobraźni skrzydła szumne, wielkie,
Z których puch pierza spada na ramiona
Wiatrem zdmuchnięty ślady za nią tworzy.
Jakaż dojrzała i uduchowiona,
Aż się beztroska jej powagi trwoży...
Fen też mnie owiał polnych kwiatów wonią
I aromatem kwitnących akacji.
Minionych wiosen wręcz dotykam dłonią
Znów czując podmuch cudownych wakacji
Z jaskółczym wiankiem na bezchmurnym niebie
Przy gruchających rozkosznie gołębiach,
Skowrończym w słońcu wibrującym śpiewie,
W mlecznych gwiazdami wyszywanych wstęgach...
A za oknami jesień się rozciąga
Listopadową aurą zadumania,
Która przeszłości obrazy przyciąga,
Więc nie ma mowy o szansie rozstania.
Przodkowie moi wciąż mi towarzyszą.
Nie sposób o nich odejść, by zapomnieć.
Wspomnienia wszystkich przywołują ciszą.
Jestem tu, teraz z minionym przytomnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz