Boże... jak leci czas nieubłagany
Niczym cwaniaczek z rękami w kieszeniach
Wszystkim w dzielnicy z przekrętów swych znany,
Przemykający w lękliwych spojrzeniach.
Tam się zaczai, sprytnym okiem łypnie.
Tu się zakręci i muśnie ramieniem.
Temu coś skubnie i tamtemu świśnie,
Po czym w tłum wpadnie niezauważenie.
Nim się ktokolwiek w swej stracie zmiarkuje,
Nim się rozejrzy bacznie wokół siebie,
Ze smutkiem gorzkim wnet się orientuje,
Że go czas okradł, ale... kiedy? - nie wie.
Wszystko się zmienia, gaśnie... obumiera
Jak liść szumiący na wrześniowym wietrze,
Który kolory przeróżne przybiera,
Szeleszcząc coraz nostalgiczne wiersze,
Aż w końcu z trzaskiem niemal niesłyszalnym
Z gałęzi spada, czyniąc piruety.
Z wieszcza się staje czymś zgoła banalnym,
Butwiejąc w trawie gnijącej, niestety.
Z człowiekiem równie czas tak postępuje.
Szarzeje, więdnie, marszczy się i kurczy.
Kim był na co dzień - ów fakt ignoruje.
Los go pochłania wręcz dramatotwórczy.
Stąd dzieje jego kończą się tragicznie -
Tą samą puentą podsumowywane.
Wszyscy się boją tej sceny panicznie,
W której im przyjdzie zagrać umieranie.
Świadomość wówczas strzępi się jak płomień,
Co nad ogarkiem świecy się pochyla.
Jak ćma, co ogniem zwabiona weń płonie,
Na popiół starte swe skrzydła rozchyla.
Nim to nastąpi, będzie w tym dojrzewał
Jakoby aktor w swych próbach do roli.
Czy jest gwarancja, że będzie się nie bał
Odejść, kiedy mu żyć śmierć nie pozwoli?
Pragnienie tlenu niezaspokojone
Nigdy nie zazna stanu ukojenia,
Więc pewnie będzie bezdechem zmiażdżone,
Gdy światło w oku zajdzie plamą cienia.
Fakt owych zdarzeń pędzi nieuchronnie
Naprzeciw ludziom w zderzeniu czołowym.
Człowiek rozkłada swe ręce bezbronnie,
Choć nie jest umrzeć przenigdy gotowy.
Ciągle za mało... z wiekiem coraz skąpiej
Zegar jak lichwiarz odlicza mu zyski.
Czy można starzeć się, by odejść, prościej?
Życie umyka jak slajdów przebłyski.
W albumach zdjęcia oraz na komodach
Osób, z którymi przyszło się już rozstać...
Na fotografiach nieświadomie młoda,
A dziś starością przygarbiona postać.
Czy warto zatem trwonić resztki minut,
Które na bułkę ledwo wystarczają?
Czy nie powinno odejść się od czynu,
W którym się ludzie w ludzkiej krwi paplają?!
Boże... jak leci czas nieuproszony
Niczym komornik zajmujący mienie.
Człowiek do śmierci własnej przymuszony
Odda wbrew woli swe ostatnie tchnienie
I choćby podbił wszystkie kontynenty,
Choćby wzbogacił się kosztem drugiego,
To nie wykupią go wpływy, diamenty
Od zgonu - aktu w życie wpisanego.
Choćby się trzymał powietrza pazurem,
Żeby się śmierci z jej objęć wyśliznąć,
Czas grdyk podetnie człowiekowi piórem
I zniknie z łupem, co przyszło mu gwizdnąć -
Tyle po ludziach, Boże litościwy...
Czas złodziejaszek wszystko im zabierze
I w swej dziedzinie jako mistrz prawdziwy
Do naga człeka, jak drzewa, rozbierze
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz