Na zewnątrz miedzią ziemia się pokryła.
Erozja trawy z ziaren wyskubuje.
Grzybnią do reszty - zdaje się - przegniła.
Leży jałowa i, drzemiąc, próżnuje.
Nagością drzewa gdzieniegdzie już rażą,
Choć pod mym oknem brzozy wciąż zielone,
Złotem warkocze jak skwarkami kraszą,
Wysokim czołem do okna wklejone.
Nad pustym kubkiem zastygłam w zadumie
I nie odrywam wzroku od szyb w deszczu.
Myśli swe gubię w szeleszczącym szumie
I chociaż chłodno, ciepło mi na sercu.
Za horyzontem widzę rys mych marzeń,
Których dosięgnąć i dotknąć nie mogę.
W toku przeróżnych i złośliwych zdarzeń
Pech mi bezwzględny przeciął do nich drogę.
Świat zda się topić niczym sople wiosną.
Strugami spływa po szybach mych okien.
Wiatr weń zanurza swych podmuchów wiosło,
A ja go śledzę przenikliwym okiem
I jak na łodzi kołyszę się miękko
Kroplami z nieba obcałowywana.
Czuję pod sobą warstwę bardzo cienką
Niczym zwiędnięty płatek tulipana.
Nic mnie nie trzyma, nie więzi w tym miejscu,
Z którego chciałabym się wreszcie wyrwać.
By nie przeszkadzać pomyślności, szczęściu
Częściej, niż dotąd, u mnie w gościach bywać.
Tymczasem niczym drżący linoskoczek
Stoję na sznurku związanych sznurówek.
Niepewnym krokiem nad przepaścią kroczę.
Bez zabezpieczeń życzliwych wskazówek.
Pode mną tylko tłum gapiów stłoczonych,
Który mi nawet sukcesu nie wróży.
A patrzy we mnie spod powiek zmrużonych.
Idę przez życie, lecz po cierniach róży.
Nic to... zostanę, by cieszyć się deszczem,
Co mą naturę pięknie opłakuje.
Nigdzie wynurzać dzisiaj mi się nie chce.
Czuję... topnieję i w przestrzeń skapuję
I powolutku, całkiem bez pośpiechu
Znikam, bo wsiąkam w wody wodospady.
Ta chwila doznań warta jestże grzechu,
Bo prosta, skromna i bez maskarady.
Zaleję wrzątkiem kwiaty hibiskusa
Żeby posiedzieć bezczynnie w zadumie.
Niechaj się chwila refleksji porusza
Jak wiatrem gnany liść, co fruwać umie
I się zerwany z gałązki unosi...
Huśta na boki w górę podrywany,
Lekko opada i znowu się wznosi
Jak trampoliną w niebo podbijany.
A ja... posiedzę i poobserwuję
Myśli, co skaczą niczym na sprężynach.
Błogości słodkiej z rozkoszą skosztuję,
Co się nade mną kapturem rozpina
I budzi dziecko w obuwiu gumowym,
Które kałuże rozbija, biegając.
W tym dniu płaczliwym i listopadowym
Posiedzę sobie, nic w planach nie mając.
Nie chcę się spieszyć - mam dość ponaglenia!
Niechaj z zegarów skapują minuty
Deszczem, co pada ciągle bez wytchnienia
I co z pośpiechu zdaje się wyzuty.
Posiedzę sobie i w potok się wsłucham,
Co z nieba strużką zlatuje na ziemię.
Gdy się rozlewa oceanu plucha...
Tego nastroju na nic nie zamienię.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz