Tycjan był drobnym
chłopcem i najmniejszym wśród rówieśników, co nie ułatwiało mu życia. Czuł się
gorszym od innych. Poczucie niższości okradało go z odwagi. Nie miał więc
śmiałości w nawiązywaniu kontaktów czy w upominaniu się o rację, nawet wtedy,
kiedy była ona zdecydowanie po jego stronie. Wszystkim bardzo szybko ustępował
i niepostrzeżenie chował się w tłumie kolegów i koleżanek, by nie zwracać na
siebie uwagi. Zapytany opuszczał zawstydzoną głowę i nerwowo poprawiał okulary
zsuwające się z piegowatego, lekko zadartego noska, a przymuszony do
odpowiedzi, jąkał się i szeptał, będąc ledwo słyszalnym. W szkole Tycjan nie
był lubianym kolegą. Rówieśnicy często mu dokuczali. W szkolnej ławce siedział
więc sam, chociaż nie miałby nic przeciwko temu, by ktoś zajął obok niego wolne
zawsze miejsce.
- Rudzielec! Rudzielec!
– wołały za nim dzieci. – Rudzielec! Rudzielec! Zardzewiały widelec! –
krzyczały. – Rudzielec! Rudzielec! – Tycjan uciekał od wyzwisk i podczas przerw
między lekcjami zawsze szukał najbardziej dyskretnych miejsc w szkole, w
których ukrywał się przed kolegami, by uniknąć przykrości. – Rudzielec!
Rudzielec! Zardzewiały widelec! – dokuczali mu uczniowie.
Tycjan wybiegł z klasy
na dźwięk dzwonka, zapowiadającego koniec lekcji. W pośpiechu przemknął korytarzem
w stronę wyjścia ze szkoły, aby koledzy nie zdążyli mu dokuczyć. Zbiegł po
schodach, a zeskakując z ostatniego stopnia, zahaczył nogami o blaszane wiadro,
przewracając się i upuszczając plecak, z którego rozsypały się na podłogę
książki i zeszyty. Tycjan poprawił zsunięte z nosa okulary. Wstał szybciutko,
by nikt nie zauważył upadku i by z powodu zaistniałego niepowodzenia nie stać
się kolejny raz szkolnym pośmiewiskiem. Kiedy ruszył niezwłocznie, by pozbierać
porozrzucane na holu rzeczy, niespodziewanie zobaczył pochylonego nad podłogą
starszego mężczyznę wkładającego w plecak Tycjana podnoszone książki oraz
zeszyty. Chłopiec się zawstydził, a na dźwięk, wybiegających z sal klasowych
dzieci wystraszył. Chciał uciekać, ale wiedział, że nie może zostawić własnego
plecaka, książek i zeszytów. Nieśmiało więc podszedł do starszego mężczyzny.
Stanął obok, uważnie i w milczeniu mu się przyglądając. Mężczyzna odwrócił się
do Tycjana z łagodnym, serdecznym uśmiechem. Podał mu spakowany plecak. Położył
mu dłoń na ramieniu i ciepłym, spokojnym głosem powiedział:
- Nie możesz wiecznie
uciekać. Nie patrzysz wtedy pod nogi. Jeszcze zrobisz sobie krzywdę…
- Rudzielec! Marchewka!
Wyblakła rzodkiewka! – krzyczały zbiegające po schodach dzieci, wytykając
Tycjana palcami. – Rudzielec! Rudzielec!
Tycjan w wielkim
zawstydzeniu opuścił głowę, podtrzymując zsuwające się z nosa okulary
wskazującym palcem. Mężczyzna uszczypnął brodę chłopca delikatnym dotykiem i
uniósł głowę zasmuconego ucznia, zaglądając w jego zielone jak szmaragd,
skrzące się łzami oczy.
- Rozumiem, że to twoi
koledzy – powiedział starszy człowiek.
- Rudzielec! Rudzielec!
Rdzawy widelec! – krzyczały dzieci.
- Właściwie… -
wyszeptał Tycjan, ledwo przebijając się przez wyzwiska – to ja nie mam kolegów.
Chodzą ze mną do tej samej klasy, – zaznaczył – ale mnie nie lubią – oznajmił,
chowając głowę w ramionach, będąc bardzo zawstydzonym.
- Nie lubią? – zdziwił
się mężczyzna. – A niby dlaczego? – zapytał. – Co takiego zrobiłeś, że ciebie
nie lubią?
- Właściwie to nic –
odpowiedział Tycjan, wzruszając obojętnie ramionami. – Jestem po prostu
brzydki.
- Rudzielec! Rudzielec!
– krzyczały dzieci mijając zawstydzonego Tycjana, stojącego w holu szkoły obok starszego
mężczyzny. – Marchewka! Wyblakła rzodkiewka!
- Brzydki? – zapytał
mężczyzna, wpatrując się w dzieci surowym spojrzeniem, z powodu którego
uczniowie nagle zamilkli, wychodząc ze szkoły w głębokiej i niezmiernie
zaskakującej ciszy.
- Tak – przyznał,
przytakując przy tym głową i poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
- A kto tak powiedział?
– dopytywał mężczyzna. – Oni ci tak powiedzieli? – Tycjan odwrócił głowę i
wzruszył ramionami. – Chodź – zaproponował starszy pan. – Pomożesz mi sprzątnąć
to, co wysypałeś z wiadra. Zaniesiemy śmieci do kosza, a później zapraszam cię
na małą pogawędkę.
- Mogę pomóc panu
posprzątać, ale dziękuję za zaproszenie – oznajmił chłopiec, schylając się po
przewrócone wiadro. – Rodzice mówią, że nie powinienem ufać obcym.
- Słusznie – przyznał
mężczyzna, zgarniając szczotką śmieci na szufelkę. – Mnie jednak nie musisz się
obawiać – mówił, wrzucając sprzątnięty z podłogi piach i kurz do blaszanego
wiadra. – W końcu – dodał z uśmiechem – nie jesteśmy dla siebie tacy całkiem
obcy. Ty jesteś uczniem tej szkoły, a ja jestem w niej woźnym. Spotykamy się tu
każdego dnia.
- No tak – przyznał
chłopiec.
- Poza tym –
kontynuował mężczyzna – krótka rozmowa dobrze nam zrobi.
Tycjan poprawił
okulary. Zarzucił plecak na ramię i wziął wiadro ze śmieciami, a następnie
ruszył za starszym mężczyzną do niewielkiego budynku, w którym znajdowały się
kontenery. Woźny schował szczotkę i szufelkę. Wyrzucił śmieci do kosza i
odstawił wiadro na bok, po czym zamknął drzwi na kłódkę. Następnie odkręcił
butelkę wody. Umył ręce i sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął torebkę
cukierków, po czym wysunął opakowanie słodyczy w kierunku Tycjana, zachęcając
go owym gestem do poczęstowania się proponowanymi łakociami.
- Nie, dziękuję –
powiedział chłopiec, nieustannie poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
- Chodź – poprosił
mężczyzna. – Usiądziemy sobie na ławce pod kasztanem – zaproponował, posuwistym
krokiem zbliżając się do wskazanego miejsca. – Mam na imię Hieronim –
przedstawił się, siadając na ławce i wkładając cukierek w usta. – A ty?
- Tycjan – odpowiedział
chłopiec.
- Piękne imię –
przyznał Hieronim, dłonią wskazując wolne obok siebie miejsce i zachęcając owym
gestem do dotrzymania mu towarzystwa. – To też nazwa koloru.
- Koloru?! – zdziwił
się chłopiec, wpatrując się w starszego mężczyznę ze zdumieniem w oczach.
- Tak. Twoje imię nie
tylko określa osobę skromną i lubiącą dobre towarzystwo, ale również barwę
twoich włosów – wyjaśnił Hieronim.
- Nie lubię swoich
włosów – wyznał rozgoryczony chłopiec.
- Niepotrzebnie – nadmienił
woźny. – Masz wyjątkowo piękny kolor włosów.
- Nieprawda! – oburzył
się Tycjan. – To przez włosy mi tak dokuczają – wyznał. – Przez włosy i piegi
na buzi – dodał niezadowolony.
- Może ci zazdroszczą?
- Niby czego? – zdziwił
się Tycjan.
- Bo jesteś oryginalny
i dzięki temu wyjątkowy – powiedział Hieronim. – Posłuchaj – dodał po chwili
milczenia. – Dzieci takie jak ty są niczym płomyki słońca – mówił, zakreślając
dłonią pas błękitu na niebie, w które wpatrywał się rozmarzonym wzrokiem. –
Rodzą się o świcie. W czasie ich narodzin budzi się po nocy słońce. Porannymi
promieniami zagląda przez okno do ich pokoju, całuje je na powitanie,
zostawiając piegi na buzi, i głaszcze po włosach, czyniąc je złocisto czerwonymi.
Takie dzieci mają szczególne talenty.
- Niby jakie? – z
zaciekawieniem zapytał Tycjan.
- Nie wiem – wyznał
Hieronim. – Mogę cię jedynie zapewnić, że dzieci słońca obdarzone są
niebanalnymi zdolnościami. Ty na pewno też posiadasz wyjątkowy dar. Zapewniam
cię, że jest to niepowtarzalny talent. Musisz go w sobie odkryć.
- Ale czy to coś
zmieni? – Posmutniał chłopiec. – Czy koledzy ze szkoły zaczną mnie szanować?
- Jeśli zaskoczysz ich
swoim darem, na pewno – oświadczył z przekonaniem Hieronim. – Musisz tylko
zrobić na nich niesamowite wrażenie. Dzięki temu zaczną patrzeć na ciebie
zupełnie z innej strony. Zaczną po prostu doceniać twój dar, a na włosy
przestaną zwracać uwagi.
- Tak pan myśli? –
zapytał rozpromieniony nadzieją Tycjan.
- Jestem tego pewien –
wyznał z przekonaniem Hieronim. – Wracaj teraz do domu, bo rodzice zaczną się o
ciebie niepokoić – poprosił, głaszcząc Tycjana po płomiennych włosach
delikatną, pomarszczoną dłonią. – W drodze do domu, pomyśl zaś o tym, co ci
powiedziałem. – Uśmiechnął się starszy pan, ponownie częstując chłopca
cukierkami. – Weź, proszę. Na drogę – zaproponował, zachęcając Tycjana do
skosztowania słodyczy. – Ja muszę wracać do pracy. I nie zapominaj – poprosił,
kierując się w stronę szkoły. – Jesteś płomykiem słońca! – krzyknął i pomachał
do chłopca ręką na pożegnanie.
Tycjan odwzajemnił gest
Hieronima. Pożegnał woźnego szerokim uśmiechem, a kiedy mężczyzna wszedł do
szkolnego budynku, chłopiec wsunął w usta cukierek, spojrzał na zegarek i
ruszył leniwie w stronę domu. Minął bramę szkolną i wszedł na chodnik,
skręcając w lewo. Szedł wolno, kopiąc od niechcenia w worek trzymany na
sznurku, w którym nosił strój na zajęcia sportowe. Palcem wskazującym poprawiał
zsuwające się z nosa okulary i rozmyślał o tym, co powiedział mu Hieronim, nie
mogąc uwierzyć w swoją wyjątkowość.
- „Talent… talent…” -
dumał. – „Jaki ja mogę mieć talent?! Przecież ja tak naprawdę niczego nie
potrafię, a przynajmniej niczego nadzwyczajnego…” – rozmyślał. – „W piłkę gram
przeciętnie… Można nawet powiedzieć, że fatalnie. Ciągle się potykam o nogi
kolegów i upadam… Później się tylko ze mnie śmieją. Rysować też nie umiem…
Śpiewać nie potrafię. Lubię grać na organkach i to nawet nieźle mi się udaje,
ale nie zrobię tym żadnego wrażenia na moich kolegach… Chyba nic nie umiem
robić, czym mógłbym zaskoczyć chłopaków…”
- Dość! Dość! Dość! –
ktoś nagle krzyknął. – Dość! – Tycjan gwałtownie odwrócił się za siebie, po
czym spojrzał w bok, w prawą i w lewą stronę, i znowu za siebie, kręcąc się w
kółko. – Toż to się tego nie da słuchać! – Chłopiec znowu usłyszał piskliwy,
lekko sepleniący głos przypominający troszkę syczenie węża, ale rozglądając się
dookoła, nikogo nie widział, więc ze strachem przeczesywał przerażonym spojrzeniem
całą okolicę. – Przestań się tak kręcić, bo w końcu spadnę i zrobię sobie
krzywdę, a tego ci nie wybaczę – zażądał ktoś stanowczym głosem, więc Tycjan
zamarł w bezruchu.
- Ktoś ty? – zapytał
zlękniony.
- Ktoś ty? Ktoś ty? –
tajemniczy głos powtórzył pytanie w złośliwy sposób. – Nic nie potrafię. Nic
nie potrafię – recytował na głos myśli Tycjana niepocieszonym tonem. – Gorszych
bzdur nie słyszałem!
- Ktoś ty?! – ponownie
zapytał chłopiec, rozglądając się nerwowo wokół siebie i czując coraz większy strach
przed kimś, kogo słyszał, ale nie widział.
- Dość! Nie kręć się,
bo spadnę! – zażądał tajemniczy głos.
- Gdzie jesteś? Kim
jesteś? – wypytywał Tycjan.
- Gdzie jesteś? Kim
jesteś? – powtórzył nerwowo i z wyraźnym niezadowoleniem tajemniczy głos. – Nie
da mi spokoju – zauważył, szepcząc niepocieszenie, po czym zeskoczył z głowy
Tycjana na jego ramię, a przerażony chłopiec gwałtownie strącił go dłonią z
barku na chodnik. – Co ty wyprawiasz?! – oburzył się mały, wręcz miniaturowy
chłopiec w czerwonych spodenkach na szelkach, w pomarańczowej koszuli z
szerokim jak peleryna kołnierzem i w szmacianych trzewikach miedzianego koloru,
zapinanych na diamentowy guzik przyszyty rdzawą nitką. – Chcesz, żebym sobie
zrobił krzywdę? – zapytał, a, podniósłszy się z ziemi, otrzepał brudne od
piachu ubranie. – Ależ ja mam z tobą los – oznajmił, poprawiając długimi jak
wierzbowe witki palcami włosy poruszające się na małej piegowatej główce tlącym
się płomieniem.
- Kim ty jesteś?! –
zapytał oszołomiony Tycjan, uważnie przyglądając się dziwnemu stworzeniu,
będącemu miniaturką chłopczyka, który swą niewielką posturą przypominał trzy
zlepione ze sobą krople wody.
- Kim ty jesteś i kim
ty jesteś? – zdenerwował się maleńki chłopczyk. – Umiesz powiedzieć coś więcej?
– zapytał, dłubiąc palcem w nosie, a kiedy wyciągnął z niego kolorową kulkę,
rzucił ją w górę spontanicznym pstryknięciem i uśmiechnął się serdecznie na
widok dwóch, powstających z niej motyli, które trzepocząc skrzydłami
rozsypywały w przestrzeni srebrzysty pył. – Niesamowite. Prawda? – Roześmiał
się, widząc zdumienie i zachwyt w szmaragdowych oczach Tycjana. – Jestem głodny
– wyznał.
- Mam kanapkę z szynką
i papryką – powiedział Tycjan. – Jeśli chcesz, mogę cię poczęstować. Mama się
ucieszy, kiedy nie wrócę do domu z niedokończonym drugim śniadaniem.
- Nie – odmówił
chłopczyk, machając lekceważąco ręką. – Ja się posilam promieniami słońca.
Musisz mnie zabrać w jakieś dobrze nasłonecznione miejsce – wyjaśnił. – Nie
mogę za długo przebywać w cieniu. To mnie osłabia. Jestem wtedy głodny, a jak
jestem głodny, robię się marudny. – Tycjan schylił się i rozłożoną dłoń położył
na chodniku, by miniaturowego chłopczyka podnieść z ziemi, po czym postawił
swojego pasażera na ramieniu. – To gdzie idziemy? – zapytał chłopczyk, wygodnie
rozsiadając się na barku Tycjana i trzymając się obiema rękoma kołnierza jego
kołnierza, by nie spaść boleśnie na ziemię.
- A mogę chociaż
wiedzieć jak masz na imię? Jak mam się do ciebie zwracać?
- Ty – powiedział
miniaturowy chłopczyk.
- Ja jestem Tycjan.
- Ty – powtórzył
chłopczyk.
- No ja mam na imię
Tycjan.
- To akurat już
ustaliliśmy – wtrącił podenerwowany chłopczyk, drapiąc się energicznie po
głowie i tym samym powiększając płomień swych ognistych włosów wijących się w
górę oraz strzelających w niebo iskrami. – Ja mam na imię Ty.
- Co to za imię?! –
zdziwił się Tycjan.
- No ja ciebie
przepraszam – oburzył się Ty. – Skoro jestem twoim talentem, to jak mam mieć na
imię?
- Moim talentem? –
jeszcze bardziej zdziwił się Tycjan.
- A tak! Właśnie tak.
Jestem twoim talentem, a że ty to ty i ty to ja, to ja to ty. Takie to dziwne?!
- No… - Tycjan pokręcił
z niedowierzaniem głową, unosząc grymasem zaskoczenia brwi i poprawiając palcem
zsuwające się z nosa okulary. – Nawet bardzo – przyznał. – Wydawało mi się, że
nie mam żadnych talentów i, prawdę mówiąc, nadal sądzę, że niewiele, albo nawet
nic nie potrafię.
- No właśnie! – oburzył
się Ty. – Już miałem nadzieję, że po rozmowie z panem Hieronimem wreszcie mnie
zauważysz, ale ten twój upór… Musiałem się ujawnić, bo w końcu nigdy byś mnie
nie poznał.
- To niby jaki ja mam
talent? – zapytał niecierpliwie Tycjan.
- Nie tak szybko –
zaprotestował Ty. – Najpierw muszę zaspokoić głód. Nie słyszysz jak mi burczy w
brzuchu? – Tycjan wytężył słuch. Ściągną w grymasie koncentracji brwi,
nieustannie poprawiając zsuwające się z nosa okulary. – Słyszysz czy nie?! –
zdenerwował się Ty.
- No… coś tam słyszę –
przyznał Tycjan. – Takie dźwięki jak bzyczenie dwóch pszczół w kartonowym
pudełku.
- No właśnie – ucieszył
się Ty. – Chodźmy więc w jakieś dobrze nasłonecznione miejsce, bym mógł się
posilić, a przy okazji porozmawiać – poprosił.
Tycjan wolnym krokiem
ruszył w stronę niewielkiego parku, który zawsze mijał w drodze do szkoły czy
ze szkoły do domu. Ostrożnie zszedł z niewielkiego wzniesienia, trącając
stopami białe jak śnieg stokrotki. Żwirową alejką udał się w kierunku oczka
wodnego otoczonego gęsto rosnącymi tatarakami. Usiadł na trawie pod wodospadem
złocistych, spadających z nieba słonecznych promieni, które odbijały się od
włosów Tycjana niczym od lusterka i tęczową poświatą ciepłego światła
rozpływały się po całej okolicy, czyniąc świat wielobarwnym kalejdoskopem.
Jasność rozprzestrzeniała się wokół wibrującymi płatkami srebrzystego blasku
otaczającego park aurą baśniowej magii.
- Łał – zachwycił się
Tycjan. – Widziałeś? – zapytał, spoglądając ze zdumieniem na Ty siedzącego na
jego ramieniu i unoszącego rozmarzoną buzię pełną pomarańczowych piegów w
stronę słońca. – Widziałeś?!
- Pewnie, że widziałem
– odburknął Ty. – Mamy to przecież na co dzień – oznajmił. – Takie zjawiska
wciąż nam towarzyszą, zwłaszcza wiosną i latem, kiedy słońce jest najgorętsze.
- Niemożliwe –
zaprzeczył Tycjan. – Ja to zjawisko widzę po raz pierwszy.
- Ty widzisz je po raz
pierwszy, – mówił Ty – a ono cały czas ci towarzyszy.
- Jak to możliwe, że
nigdy go nie zauważyłem? – zastanawiał się Tycjan.
- Byłeś tak bardzo
mocno skupiony na dokuczających ci kolegach, że niczego nie widziałeś ani nie
słyszałeś prócz tych głupich wyzwisk – wyjaśnił Ty. – Zobacz – poprosił,
wskazując drobniutką dłonią zanurzoną w tęczowych kolorach okolicę. – Zobacz
jak pięknie.
Tycjan rozglądał się
dookoła z nieukrywanym zachwytem. Widział promienie słońca lejące się z nieba
wodospadem złota na zieloną od różnorodnych roślin ziemię. Widział również
plamy wibrujące w przestrzeni rozmaitymi kolorami, których bogactwa odcieni nie
umiał nawet nazwać. Widział też smugi barw rozprowadzane w przestrzeni
podmuchami wiatru niczym włosiem pędzla po płótnie malowanego obrazu. Widział
także wyrazistość kolorów mieniących się srebrzystą mgiełką brokatu. W
gęstwinie soczystej trawy zauważył zaś maleńką mrówkę, wdrapującą się na łodygę
dzwonków polnych, pochylonych fioletowymi kielichami nad ziemią. Przyglądał się
jej więc bardzo uważnie z ogromnym zainteresowaniem. Widział jak mrówka stojąca
na szczycie polnego kwiatka i przytrzymująca się przednimi odnóżami łodygi podskakiwała
rytmicznie na elastycznej niczym trampolina roślinie, wprowadzając dzwonki w
ruch. Widział fioletowe kielichy kołyszące się i obijające o siebie w rytmiczny
sposób. Słyszał dzwoneczki rozbrzmiewające przejrzystymi nutami granej gamy.
- Obiad! Obiad! –
krzyczała mrówka, podskakując na łodydze i dzwoniąc polnymi dzwonkami na alarm.
– Obiad! – wołała w kierunku czterech stron świata. – Obiad!
Wtem rozniósł się w
przestrzeni chór, liczący stawiane w marszu kroki. Z traw wypełzły nagle
sznurówki mrówek, transportujących różnorodne rzeczy: a to ogryzek, a to patyk
po zjedzonym przez kogoś lodzie, a to kawałki pokruszonych herbatników czy
taśmę skórki od chleba po niedokończonej kanapce.
- A co się panu we mnie
nie podoba?! – Usłyszał Tycjan, więc natychmiast odwrócił się w kierunku
uchwyconego głosu. – No, proszę! Proszę! Co mi takiego brakuje? – pytała
koniczyna, potrząsając główką kwiatu pełną fioletowych, lejkowatych płatków i
podpierając się pod boki trzypalczastymi liśćmi.
- Pani wybaczy, –
odezwał się zarozumiały mlecz, spoglądający nieco lekceważąco i nieuprzejmie na
koniczynę spod żółtego, rozłożystego kapelusza przypominającego pompon
złocistych tasiemek – ale nie będę z panią o tym rozmawiał.
- Co za bezczelność! –
wtrąciła się niezapominajka, łypiąc niebieskimi oczkami na wszystkie strony.
-
Niech się pani nie wtrąca – poprosił stanowczo urażony mlecz.
-
Dość tego, drodzy państwo – nieoczekiwanie odezwał się mak w kapturze
tiulowych, czerwonych płatków. – Tą niepotrzebną awanturą odstraszacie
pszczoły.
-
Niech się pan nie wtrąca – oburzył się mlecz.
-
Proszę o spokój – zażądał rozłoszczony chaber w cylindrze błękitnego pióropusza
postrzępionych płatków. – Pan mak ma rację. Straszycie państwo pszczoły tą
awanturą.
Wtem Tycjan poczuł
krople wody na głowie. Gwałtownie odwrócił się w lewą stronę. Spojrzał w kierunku
wodnego oczka, do którego wskoczyła żaba ubrana w kostium płetwonurka,
rozpryskując na boki błękit mieniącej się słońcem tafli. Strumienie wody kroplami
spłynęły po włosach Tycjana na zieloną trawę, a opadając na niewielkiego motyla
o niebieskich skrzydełkach zastygły, zamieniając się w bursztyn.
- Jaki śliczny! –
wykrzyknęła przechodząca obok dziewczynka. – Jaki cudowny! Wspaniały! – wołała,
schylając się po leżący w trawie bursztyn. – To twój? – zapytała Tycjana, pod
którego stopami znalazła wtopionego w żywicę motyla o błękitnych, rozłożonych
skrzydełkach.
- Nie – odparł
nieśmiało.
- Twój – oznajmiła
dziewczynka. – Widziałam jak kroplami wody spłynął z twoich złotych włosów.
Masz niezwykłe włosy – wyznała.
- Rude – odpowiedział
zawstydzony Tycjan, palcem poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
- Bursztynowe i
drogocenne – powiedziała dziewczynka spoglądając w niebo przez trzymany w dłoni
plaster żywicy, w którym znajdował się niebieski motyl o skrzydłach rozłożonych
niczym wachlarz. – Z moich mokrych włosów spływają zwyczajne krople wody, a z
twoich bursztyny. To niezwykłe! – zawołała z podziwem.
- Tak myślisz? –
zapytał zaskoczony spostrzeżeniem dziewczynki Tycjan.
- Oczywiście.
- Kasiu! Kasiu! –
zawołała machająca do dziewczynki kobieta w czerwonej sukience w białe, ogromne
grochy z dopasowanym do nich paskiem i torebeczką w podobnym kolorze. – Kasiu!
- Muszę już iść –
powiedziała dziewczynka, oddając bursztyn Tycjanowi. – Może się jeszcze
spotkamy, bursztynowy czarodzieju – nadmieniła, serdecznie się uśmiechając.
- Możesz go zatrzymać –
zaproponował Tycjan, popychając w górę palcem ślizgające się po nosie okulary.
- Naprawdę?! –
ucieszyła się dziewczynka. – Mogę?! Tak się cieszę. Dziękuję – powiedziała, po
czym pobiegła w kierunku czekającej na nią mamy, nieustannie się za siebie
odwracając i machając do Tycjana dłonią na pożegnanie. – Do zobaczenia! –
wołała. – Do zobaczenia! Do zobaczenia bursztynowy czarodzieju!
- Widzisz? – zapytał
zadowolony Ty, klaszcząc w dłonie i tanecznie podskakując na ramieniu Tycjana.
– Oto twój dar! – uroczyście ogłosił, szeroko rozkładając ręce i prężąc dumnie
klatkę piersiową.
- Bursztyn?! – z
niedowierzaniem zapytał chłopiec.
- Nie! – Zdenerwował
się Ty, siadając na ramieniu Tycjana i splatając na piersiach rączki w geście
niezadowolenia. – Bursztyn – powiedział prześmiewczo. - Wyobraźnia! Wyobraźnia!
Twoja wyobraźnia! – powtórzył, kilkakrotnie pukając się w czoło wskazującym,
cieniutkim jak wierzbowa witka palcem. – Dzięki niej nie ma dla ciebie rzeczy
niemożliwych. Możesz być, gdzie zapragniesz. Możesz czynić magiczne rzeczy,
jeśli tylko zechcesz. To dzięki wyobraźni jesteś w stanie sprawić, że świat
stanie się piękniejszy i lepszy.
- I tym mam zaimponować
kolegom? – zapytał rozczarowany Tycjan.
- Spróbuj –
zaproponował Ty, siedząc na ramieniu chłopca i beztrosko machając nogami. – Na
pewno ich zaskoczysz. A czy im zaimponujesz?... Przekonasz się jutro – oznajmił
po chwili tajemniczego milczenia.
- Dlaczego jutro?
- Jutro macie przecież
godzinę sportu…
- A no tak –
przypomniał sobie Tycjan. – Jutro też jest Dzień Dziecka, więc na tych
zajęciach będziemy mogli sami poprowadzić jakieś gry i zabawy… Ale – dodał po
chwili zadumy – co ja mógłbym zaproponować?
- Nie wiem – odpowiedział
Ty, wzruszając niepewnie ramionami. – Do jutra masz jeszcze trochę czasu, więc
coś na pewno wymyślisz. Chodźmy już do domu – poprosił. – Trzeba opracować
jakiś plan. W końcu masz niebanalnego asa w rękawie. – Ucieszył się Ty. –
Wyobraźnię! – zawołał, klaszcząc rytmicznie i tanecznie wymachując oraz
przytupując nogami.
- Zatem – zauważył
lekko przestraszony Tycjan – muszę się pospieszyć. Nie mam pomysłu, a jutro
jest przecież już jutro.
- Słuszne spostrzeżenie
– zgodził się Ty, wygodnie siadając na ramieniu chłopca i obiema rękami
przytrzymując się kołnierza, by nie spaść na ziemię w trakcie podróży.
Tycjan poderwał się z
trawnika. Zarzucił na ramię plecak i ruszył w kierunku domu wolnym krokiem, uważając,
by nie zrzucić z ramienia niesionego na barku Ty. Idąc chodnikiem, nieustannie
zastanawiał się nad tym, co mógłby zaproponować kolegom i koleżankom z klasy w
ramach zabawy lub gry, mających się odbyć podczas jutrzejszej godziny zajęć
sportowych jako święta organizowanego przez panią nauczycielkę z okazji Dnia
Dziecka. Przychodziły mu do głowy różne pomysły, ale żaden z nich nie wydawał
się Tycjanowi ani atrakcyjny, ani godny uwagi. Szedł więc i rozmyślał.
Analizował i planował. Wymyślał i szukał. Był tak bardzo przejęty jutrzejszym
dniem, że nawet nie zauważył pasma złotego światła ciągnącego się za nim niczym
królewski płaszcz, a spływającego z jego włosów blaskiem słońca odbijającego
się od kosmyków Tycjana i rwącego za jego stopami bursztynowym strumieniem
magicznej jasności. Mijający go na chodniku ludzie odwracali się za nim, nie
mogąc nadziwić się baśniowości, roztaczającej się wokół rudowłosego chłopca
aurą niezwykłego zjawiska. Tycjan zaś zdawał się być niesiony pasmem owego
bursztynowego strumienia niczym liść pchany do przodu nurtem rwącej w galopie
wody. Minął kilka ulic. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Wesoło gwiżdżąc i
skacząc minął dom sąsiadów. Pomachał na powitanie panu Filipowi mieszkającemu
naprzeciwko a siedzącemu na werandzie z fajką w ustach i z rudym kotem Gustawem
na kolanach. Przeskakując przez żywopłot, wszedł na podwórko, na którym
znajdował się jego rodzinny dom. Rozłożył szeroko ramiona, witając psa podskakującego
radośnie i energicznie merdającego ogonem.
- Witaj Biszkopt –
odezwał się Tycjan, głaszcząc swego czworonożnego przyjaciela. – Witaj. Też się
cieszę, że cię widzę – mówił. – No chodź, chodź. Przedstawię ci kogoś –
wyszeptał, kucając przed psem, który z ogromnym zainteresowaniem obwąchiwał
ramię Tycjana i siedzącego na nim Ty. – To jest mój talent – oznajmił dyskretnym
półgłosem. – Ma na imię Ty. Ty – zwrócił się do siedzącego na ramieniu
chłopczyka, chowającego się przed psem pod kołnierzem Tycjana. – To jest
Biszkopt.
- Zabierz go ode mnie!
– wołał przestraszony Ty, którego pies trącał wilgotnym, czarnym nosem oblizywanym
różowym, szorstkim językiem, z którego kapały krople śliny. – Zabierz go!
Zabierz!
- Kochanie – odezwała
się nieoczekiwanie mama Tycjana, stojąca na schodach z kuchenną ściereczką w
dłoni. – Co tak długo? Martwiłam się. Znowu wracałeś do domu z głową w chmurach
– powiedziała mama z szerokim, życzliwym uśmiechem na ustach.
- To nie ja –
zaprzeczył Tycjan. – To Ty – powiedział.
- Co ja? – zapytała
mama zaskoczona zachowaniem syna.
- No… Nie ty, mamo, ale
Ty – tłumaczył Tycjan.
- No to ja czy nie ja w
końcu? – zdumiała się mama, czując się lekko zagubiona.
- Nie, nie ty, mamo –
zapewnił Tycjan, plącząc się w wyjaśnieniu całej sytuacji. – To Ty – upierał
się wytrwale.
- Nie rozumiem –
wyznała mama, śmiejąc się coraz głośniej.
- No, chodzi mi o to,
że to nie ja wracałem z głową w chmurach, ale Ty – powiedział pewien, że
wreszcie udało mu się jasno wytłumaczyć kto tak naprawdę był rozmarzony w
drodze powrotnej do domu.
- Ja?! – zdumiała się
mama. – Ja nigdzie nie wychodziłam. Skąd miałabym wracać z głową w chmurach. To
ty szedłeś ze szkoły do domu z głową w chmurach – tłumaczyła mama.
- Nie, nie ja, tylko Ty
– upierał się Tycjan.
- Ja?! – Mama parsknęła
szczerym, perlistym śmiechem, czując ogromne rozbawienie.
- Nie ty, mamo, ale Ty
– powiedział Tycjan, po czym westchnął bezradnie i dodał po chwili: - Znaczy
się… Mój talent.
- A tak – zgodziła się
mama. – To rzeczywiście jest twój talent.
- Co? – zdziwił się
Tycjan, że mama już znała posiadany przez niego dar, z którym on jeszcze nie
zdążył się zaprzyjaźnić.
- Bujanie w obłokach –
odpowiedziała.
- To znaczy? – zapytał
Tycjan.
- Wyobraźnia, kochanie
– powiedziała mama. – No, chodź, chodź, ty mój czarodzieju. Obiad stygnie –
dodała, wchodząc do domu.
Tycjan wbiegł na
schody. Energicznym szarpnięciem otworzył drzwi. Wszedł do domu. W pośpiechu
zrzucił ze stóp buty i pobiegł do pokoju. Wcisnął plecak pod łóżko. Zdjął z
ramienia Ty i postawił go na biurku, po czym, nic nie mówiąc, ruszył do
przedpokoju, gubiąc za sobą odgłosy rozpędzonych, radosnych kroków. Wszedł do
kuchni i usiadł przy stole. Chwycił w dłoń sztućce i cierpliwie czekał na
talerz z przygotowaną na nim potrawą.
- Jak ci minął dzień,
mistrzu? – zapytał tata, siadając przy stole obok Tycjana.
- Nie najgorzej –
odpowiedział, ale bez szczególnego entuzjazmu.
- Umyłeś ręce –
zapytała mama, kładąc na stole przed Tycjanem talerz z kawałkiem pieczeni
ułożonej na zielonym groszku z marchewką przy trzech gałkach ziemniaków
posypanych koperkiem.
- Nie mam czasu, mamo –
oznajmił Tycjan, wbijając niecierpliwie sztućce w upieczony kawałek mięsa. –
Jutro mamy sport. Muszę wymyśleć jakąś ciekawą zabawę lub grę. Będziemy
świętować Dzień Dziecka. Chcę zaskoczyć kolegów z klasy.
- Może bańki mydlane? –
zaproponował z radością tata. – Wszyscy kochają bańki mydlane.
- Nie – zaprzeczył
Tycjan, odrzucając pomysł taty. – To głupie. Będą się ze mnie śmiać – wyjaśnił.
- Przepraszam cię
kochanie, - odezwał się tata – ale uważam, że to wspaniały pomysł. Dzieci lubią
bańki mydlane. Dorośli je kochają. Ja lubię bańki mydlane.
- To niezła myśl –
potwierdził Ty, wysuwając się spod kołnierza Tycjana.
- Skąd Ty się tu
wziąłeś?! – zapytał zaskoczony obecnością przyjaciela Tycjan.
- Że niby za stary i że
się nie znam? – zdziwił się tata.
- Nie, nie ty tato, tylko
Ty.
- To chodzi w końcu o
mnie czy nie? – zapytał zagubiony ojciec, wpatrując się w Tycjana wielkimi jak
spodki oczami.
- Nie, nie ty tato,
tylko Ty.
- Nie rozumiesz? –
zapytała rozbawiona mama, zwracając się do męża i unosząc wysoko brwi. –
Przecież to proste. Nie ty, tylko ty.
- Mimo wszystko uważam,
że bańki mydlane są świetną zabawą, o ile nie najlepszą – oznajmił tata
Tycjana, robiąc minę obrażonego, niezadowolonego chłopca.
Tycjan wstał od stołu,
nie zwracając uwagi na rodziców. Odniósł talerz i sztućce do zlewu. Pospiesznie
podziękował za obiad i pobiegł do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Bańki mydlane –
westchnął niepocieszony, wskakując na łóżko. – Też mi pomysł – powiedział
rozgniewany, zaplatając ręce na klatce piersiowej.
- A dlaczego nie? –
zdziwił się Ty, ześlizgując się z ramienia Tycjana po ręku na poduszkę. – To
wspaniały pomysł – zauważył, kładąc się wygodnie obok chłopca i wpatrując się w
sufit, po którym skakały plamy złocistego światła, wpadającego do pokoju przez
okno. – Musisz tylko postarać się, by twoje bańki były jedyne w swoim rodzaju.
- Łatwo powiedzieć –
westchnął bezradnie Tycjan.
- Daj spokój –
pocieszył go Ty, mrużąc oczy i kręcąc głową na boki. – Masz wyobraźnię. Dasz
radę… Popatrz – zaproponował. – Sufit tonie w gwiazdach.
- W gwiazdach?! –
zdziwił się Tycjan.
- Pewnie. Zmruż oczy i
kręć głową… - poprosił Ty. – Widzisz jak światło rozbija się na długoramienne
gwiazdy?
Tycjan wyciągnął rękę. Palcami
dotknął złotego światła, zalewającego pokój słoneczną jasnością wpadającą do
środka przez okno. Chwycił dłonią ramienia największej z wirujących po suficie
gwiazd, a kiedy ta pomknęła w górę, oderwała chłopca od łóżka i porwała w
przestrzeń pełną mlecznych dróg mieniących się srebrzystym pyłem świetlistych
galaktyk, zwijających się spiralą w wir świetlistych galaktyk. Tycjan czuł się
lekki jak piórko. Zdawało mu się, że nie kontroluje swoich nóg, które stały się
wiotkie i rozciągliwe niczym guma. Machał nimi jakby pływał w powietrzu,
stawiając kroki niedotykające ziemi. Wydawało się mu, że unosi się w
przestrzeni i obraca jak liść dryfujący na wietrze. Rozłożył szeroko ręce i
fruwał bez wysiłku niczym motyl lub latawiec niesiony w obłoki przez nurty
silnych, ale przyjemnych podmuchów. Zamknął oczy i cieszył się podróżą w
kosmosie, nie zwracając uwagi na ziemię, która stała się odległa i malutka
niczym główka od szpilki. Po chwili Tycjan wyciągnął ręce przed siebie, po czym
odepchnął się nimi od przestrzeni, przesuwając się do przodu jak szybko
pływająca ryba. Kiedy powtórzył ten ruch kilka razy, wzbił się jeszcze wyżej i
jeszcze wyżej, i jeszcze wyżej, aż w końcu zobaczył pod stopami cały
gwieździsty wszechświat, a nad sobą przedziwnie jasnobłękitną przestrzeń
przypominającą taflę spokojnego oceanu. Wyciągnął rękę. Poczuł jak palce
przebijają się przez mokrą powłokę galaretowatej substancji. Poczuł na dłoni
wilgotny wiatr i zapach poziomek, a kiedy przeszedł na drugą stronę
jasnobłękitnej przestrzeni, zobaczył stada rozbieganych truskawek w kapelusikach
zielonych szypułek, leniuchujące na hamakach cytryny w przeciwsłonecznych
okularach, bujające się jak w fotelach na biegunach banany, czy napuszone
ananasy kłócące się o coś ze sobą w języku, którego Tycjan w ogóle nie
rozumiał. W tłumie szalonych owoców i jarzyn zauważył również dumnie
spacerujące marchewki, objadające się słodyczami dynie i selery, złośliwe i
uszczypliwe rzodkiewki sprzeczające się z rzepą, które z nich są zdrowsze i
smaczniejsze, jak również brokuły i kalafiory sączące przez słomkę kwitnących
traw landrynkowy poncz z muszelek ślimaków czy rozbiegane oraz podskakujące po
gąbczastym podłożu ziarenka fasoli, groszku i kukurydzy, jak też chichoczące w
głos wiśnie i czereśnie.
Tycjan poczuł głód.
Otworzył oczy i zobaczył, że leży we własnym łóżku ubrany w piżamę. Wstał.
Usiadł na materacu, rozglądając się dookoła z niedowierzaniem. Ściągnął brwi
grymasem zaskoczenia. Spojrzał na zegarek, a następnie na Ty, który leżał na
poduszce, chrapiąc i sapiąc głośno, i dokuczliwie.
- Ty, Ty… - zawołał,
szturchając palcem pogrążonego we śnie przyjaciela. – Ty, Ty. Wstawaj! Wstawaj!
- Daj mi spokój –
mruknął Ty, przekręcając się na drugi bok, smacznie sobie śpiąc i chowając się
pod kołdrą.
- Wstawaj! To chyba już
jutro – powiedział Tycjan, wsuwając stopy w kapcie i wybiegając z pokoju do
kuchni, gdzie czekała na niego mama z przygotowanym na stole śniadaniem.
- A już myślałam, że
zaspałeś. Wszystkiego najlepszego, kochanie, z okazji Dnia Dziecka. Pospiesz
się, skarbie. Zawiozę cię do szkoły, a po lekcjach cię odbiorę osobiście.
Przygotowaliśmy z tatą dla ciebie niebanalną niespodziankę.
- Nie wymyśliłem nic na
sport – przypomniał sobie Tycjan, czując ogromne przerażenie w rozkołatanym
niespokojnie serduszku.
- Mówiłeś, że będą to
jednak bańki mydlane – wspomniała mama. – Tata przygotował ci wszystko.
Spakowałam co trzeba do plecaka.
- Bańki mydlane?! –
zdumiał się przerażony Tycjan.
- No tak mówiłeś –
zaniepokoiła się mama.
- I znowu mnie wyśmieją
– westchnął rozczarowany Tycjan.
- Nie – zaprzeczyła
mama. – Nie wyśmieją, jeśli zrobisz wyjątkowo duże i wyjątkowo kolorowe bańki,
jakich nikt inny zrobić nie potrafi.
- A ja potrafię?
- Pewnie, że potrafisz,
bo ty masz wyobraźnię – oznajmiła uroczyście mama. – A teraz zjedz śniadanie,
ubierz się i nie zapomnij umyć porządnie zębów – poprosiła. – Za trzydzieści
minut zawiozę cię do szkoły – powiedziała i wyszła z kuchni do salonu z
telefonem w dłoni.
Tycjan usiadł do stołu.
Poczęstował się kromką chleba, na której rozsmarowane było śmietankowe masło, a
na nim leżał liść sałaty ozdobiony plastrami pomidora i ogórka a posypany
wiórkami pokrojonego szczypioru. Na talerz, leżący przed nim, położył parówkę w
guzikach keczupu oraz musztardy. Zanurzył usta w gorącej herbacie z łyżeczką
miodu i soku z cytryny. Z nieposkromionym apetytem zjadł śniadanie, a następnie
pobiegł do pokoju, ubrał się w pośpiechu, umył zęby, po czym założył buty i
wyszedł z domu, poprawiając palcem wskazującym zsuwające się z piegowatego nosa
okulary.
- „Bańki mydlane…” –
myślał niezadowolony i zaskoczony pomysłem, którego nawet nie pamiętał. –
„Bańki mydlane…” – powtarzał zdziwiony własnym wyborem. – „Co ja chciałem tym
osiągnąć? Przecież chłopaki znowu mnie wyśmieją” – myślał, siedząc w
samochodzie obok kierującej autem mamy. – „Znowu będą mi dokuczać. Pewnie
wymyślą jakieś nowe, sprawiające mi przykrość, przezwisko.”
- Zobaczysz – zapewniła
mama, zatrzymując samochód na parkingu przed szkołą. – Będzie wspaniale.
Tycjan wysiadł z auta i
powolnym, zniechęconym krokiem ruszył w stronę szkolnej bramy. Nie umiał pozbyć
się przekonania, że dzisiejszy dzień będzie jego najgorszym dniem w życiu, że
bańki mydlane okażą się porażką, że wystawi się tylko na pośmiewisko złośliwych
kolegów. Szedł więc na zajęcia bez radości, a z lękiem przed zostaniem wyzwanym
i poniżonym. Ciągnąc za sobą po chodniku worek ze strojem gimnastycznym w
środku, wchodził na stopnie schodów z wyraźnym oporem. Pchnął drzwi wejściowe
do szkoły. Stanął w holu. Rozejrzał się dookoła, uważnie przyglądając się
rozgadanym uczniom, rozbieganym rówieśnikom, śmiejącym się radośnie
dziewczynkom czy chłopakom wymieniającym się między sobą kolekcjonowanymi
kartami z wizerunkami ulubionych piłkarzy. Miał ochotę uciec i schować się
przed klasą, by uniknąć zajęć sportowych i przykrości, na którą był
przygotowany, ale której pragnął uniknąć, choć czuł, że jej doświadczy,
proponując wszystkim bańki mydlane w formie zabawy dobrej, lecz tylko dla
przedszkolaków.
- Dzień dobry Tycjanku
– zawołał radośnie pan Hieronim, trzymający dłonie w kieszeniach zielonego
serdaka. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka – powiedział,
serdecznie się uśmiechając. – A co to za mina? Stało się coś? – zapytał
zatroskany.
- Jeszcze nie, –
westchnął bezradnie chłopiec – ale na pewno się stanie. Mam teraz zajęcia
sportowe. Mieliśmy przygotować jakieś gry i zabawy, żeby uczcić dzisiejsze
święto…
- To wspaniale! –
wykrzyknął radośnie woźny.
- Niezupełnie –
zauważył Tycjan. – Nie mam niczego ciekawego.
- Nie przekonasz się,
jeśli tego nie sprawdzisz – oznajmił pan Hieronim, głaszcząc chłopca po rudych
włosach.
- Ale to są tylko bańki
mydlane – wyznał smutnym głosem Tycjan, pochylając z zawstydzeniem głowę i
poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
- Bańki mydlane nie
muszą być zwykłymi bańkami mydlanymi – wyszeptał w sekrecie pan Hieronim. –
Wszystko zależy od wyobraźni – zauważył, mrugając do Tycjana okiem i poklepując
go dłonią po ramieniu.
- Mama też tak uważa –
wspomniał Tycjan. – Naprawdę myśli pan, że to możliwe?! – zapytał dociekliwie.
- Oczywiście! –
przyznał pan Hieronim. – Dla wyobraźni nie ma rzeczy niemożliwych. Wyobraźnia
jest magią, która zmienia wszystko, która tworzy wszystko, cokolwiek osoba
posiadająca wyobraźnię zechce zmienić lub stworzyć. Ty masz ten dar. Dzięki
swojej wyobraźni wyczarujesz baśniowe bańki mydlane i oczarujesz nimi
wszystkich, bez wyjątku! – dodał stanowczym, wesołym głosem.
Chłopiec rozpromienił
się nadzieją na udany występ. Na dźwięk dokuczliwego dzwonka pobiegł
niezwłocznie do przebieralni. Założył szybciutko strój gimnastyczny i nieco
spóźniony wszedł do sali gimnastycznej, trzymając w dłoni worek z akcesoriami
do robienia baniek mydlanych, a nerwowo poprawiając palcem uciążliwie zsuwające
się z nosa okulary, stanął grzecznie za uczniami stojącymi w szeregu.
- Kochani! – zawołała
nauczycielka, zwracając się do uczniów. – Z okazji Dnia Dziecka życzę wam
wszystkim zdrówka i sukcesów w szkole, ale przede wszystkim życzę wam
spełnienia marzeń, bo spełniające się marzenia każdego czynią szczęśliwym
człowiekiem. – Wszyscy uczniowie grzecznie podziękowali za serdeczne słowa,
obsypując panią gromkimi brawami. – A teraz – mówiła dalej – zapraszam was
wszystkich na boisko. – Kiedy uczniowie stanęli w grupie na placu pokrytym
zieloną, krótko przyciętą trawą, pani zwróciła się do wszystkim wesołym głosem:
- Czekam na wasze propozycje. Co chcielibyście dzisiaj robić na zajęciach
sportowych?
- Pograjmy w piłkę
nożną – proponowali chłopcy.
- Nie, nie –
protestowały dziewczynki. – Tylko nie w piłkę nożną.
- A może pobawimy się w
kalambury? – zaproponowała Małgosia o dwóch jasnych warkoczykach cieniutkich
jak mysie ogonki.
- Albo w zgaduj
zgadula! – krzyknęła Joasia.
- Zróbmy tor przeszkód
– odezwał się Janek, unosząc w górę rękę i zgłaszając w ten sposób swój,
wydawało mu się, bombowy pomysł.
- W ciuciubabkę –
marudnie zaproponował Krzyś, który zawsze zdawał się być zniechęcony do
wszystkiego i znudzony wszystkim. – W ciuciubabkę.
- A ty, Tycjanku, co
chciałbyś nam zaproponować? – zapytała pani.
Tycjan zaczerwienił się
od zawstydzenia, które poczuł w sobie jakby gorące płomienie ognia. Schował
głowę w ramionach i skrępowane spojrzenie wbił w boisko pokryte zieloną murawą.
Czuł na sobie wzrok wszystkich kolegów i koleżanek z klasy. Wydawało mu się, że
słyszy szeptem wypowiadane wyzwiska i uszczypliwe, nieprzyjemne uwagi.
- Damy radę – odezwał
się Ty. – Nie pękaj. Damy radę – zapewnił.
- Ja… ja… - jąkał się
zawstydzony Tycjan. – Ja… ja… ja… - Wszyscy uczniowie parsknęli śmiechem. –
Może bańki mydlane – wyszeptał ledwo słyszalnym głosem.
- Spokój! – zawołała
nauczycielka. – Proszę o spokój! Wysłuchajmy kolegę. Proszę o ciszę!
- Mów! – zachęcał Ty. –
Śmiało. Nie poddawaj się na starcie. Mów.
- Chciałem zaproponować
bańki mydlane – powiedział Tycjan, poprawiając okulary.
- Bańki mydlane?! –
zdziwili się koledzy. – To dobre dla małych dzieci.
- No, może… - zaczął
niepewnie Tycjan.
- Proszę o spokój! –
wołała pani. – Chłopcy! Wystarczy. Proszę o ciszę! Dajmy Tycjanowi szansę
wykazać się – zaproponowała. – W końcu mamy dzisiaj Dzień Dziecka. Prawda,
chłopcy? – zapytała, przyglądając się uważnie rozbawionym i złośliwym kolegom
Tycjana. – Każdy z nas zasługuje na uwagę, zwłaszcza dziś. Zatem teraz
zobaczymy bańki mydlane. Później wybierzemy inną propozycję gry lub zabawy.
Proszę bardzo. Stańcie obok mnie. Zróbcie miejsce dla Tycjana. Proszę.
Tycjan wyjął z plecaka
przyniesione z domu akcesoria. Poprawił okulary. Odkręcił butelkę z płynem,
który przygotowany został według sprawdzonej receptury i który służył do
robienia baniek. Ponownie poprawił okulary, starając się pokonać strach i
zawstydzenie. Westchnął z wyraźnym ciężarem okropnego skrępowania. Wsunął w
butelkę dwa patyki połączone sznurkiem i przypominające procę. Zamieszał
pojemnikiem, aż płyn zachlupotał i zapienił się. Kiedy zaś wyciągnął z butelki
kijki, rozłożył je bez pośpiechu i ostrożnie, aby nie stracić znajdującej się
między nimi delikatnej jak szkło powłoki wodnej. Wolnym ruchem przesuwając w
przestrzeni rozstawioną procę, złowił w rozsunięte a połączone cieczą patyki powietrze,
które zdawało się pompować przezroczystą błonę tęczowo lśniącej wody rozpiętą
na sznurku, w efekcie czego powstała wielka, wibrująca bańka unosząca się w
górę. Tycjan powtórzył tę czynność wielokrotnie. Po chwili zasypał już niemal
całe niebo perłowymi, różnokolorowymi balonikami z magicznego płynu.
- Tycjan! – krzyknął
Ty, wskazując palcem w obłoki. – Spójrz! Tycjan! Spójrz! Spójrz! – zachęcał
podekscytowany. – Zobacz!
Chłopiec uniósł wzrok
i, otwierając szeroko buzię ze szczerego zdziwienia, zobaczył unoszące się pod
niebem bańki mydlane, w których znajdowali się rozweseleni koledzy i koleżanki.
Każda osoba zamknięta była w kapsule tęczowej, przezroczystej bańki,
odbijającej perłową strukturą promienie słoneczne, wydające się elastycznymi
niteczkami ciągnącymi owe bańki wysoko, wysoko w kosmos.
- Zrób taką i dla nas –
upomniał się Ty. – Chyba nie myślisz zrezygnować z takiej atrakcyjnej podróży?!
– zapytał zniecierpliwiony, przeskakując z nogi na nogę i zacierając nerwowo
dłonie. – No, rób. Rób – prosił.
Tycjan niezwłocznie
zrobił kolejną bańkę mydlaną, w którą wskoczył. Podszedł do mieniącej się
różnorodnymi kolorami ścianki. Przyłożył dłonie do mokrej, przyjemnie
orzeźwiającej bańki. Spojrzał w dół i zauważył odsuwającą się ziemię z coraz
bardziej malejącymi budynkami i kurczącymi się drzewami. Rozglądając się
dookoła widział pierzaste i puchate jak wata cukrowa obłoki. Czuł powiewy
przemieszczającego się powietrza, na którego falach wydawał się żeglować
przezroczystą, wielokolorową kapsułą.
- Tycjan, ależ
wspaniały pomysł! – zawołała pani nauczycielka – Och, Tycjan, ależ wspaniały
pomysł. Barwo! Brawo! – wołała, klaszcząc w dłonie i radośnie podskakując.
Chłopiec spojrzał w
kierunku sąsiedniej bańki, z której wydobywał się szczęśliwie brzmiący głos
nauczycielki, i oniemiał, kiedy zobaczył panią prowadzącą zajęcia sportowe w
plisowanej spódniczce, podkolanówkach i sandałach, z dwoma zielonymi kokardami
przy gładko wyczesanych włosach upiętych w dwie kitki, przypominające pędzelki służącymi
do malowania farbami plakatowymi. Nauczycielka zmieniła się w kilkuletnią
dziewczynkę niepotrafiącą opanować przypływu ogromnej radości. Z wielkim
podziwem i zachwytem rozglądała się dookoła. Klaskała w dłonie i podskakiwała,
trzęsąc elastyczną, jakby gumową bańką, zmieniającą w ruchu kształt na mniej gładki
i nierównomiernie okrągły. Trochę dalej Tycjan zobaczył Ewę wtulającą w wodną
ściankę różnorodnych kolorów niewysokie czoło zakryte grzywką czarnych włosów.
Tuż za nią w mydlanej bańce unosił się Krzyś, a obok Przemek. Po prawej stronie
Tycjana podróżował w niebo wodną kapsułą Krzyś, Janek i Ewelina. Chłopiec
rozglądał się z podziwem i niepohamowaną radością. Nie spodziewał się bowiem
tak magicznych zdolności, które okazał się posiadać. Widział pod stopami
zanikającą Ziemię oraz obłoki zdające się być morską pianą unoszącą w powietrzu
bańki mydlane.
Wtem poczuł gwałtowny
podmuch. Bańka obróciła się kilkakrotnie. Zawirowała. Tycjan stanął na głowie,
później na nogach i znowu na głowie, i na nogach, i na głowie. Obracał się w
bańce mydlanej jak groszek w grzechotce. Wodna kapsuła turlikała się niczym
piłka, a Tycjan wbrew własnej woli robił w niej fikołki i gwiazdy jak cyrkowy
akrobata. W pewnym momencie bańka mydlana gwałtownie zatrzymała się w miejscu.
Tycjan przewrócił się i usiadł, opierając się plecami o tęczową ściankę perłowo
błyszczącej kapsuły. Poczuł jak bańka mydlana zakołysała się kilka razy niczym
wahadło starego zegara, aż w końcu całkowicie zastygła w bezruchu i po chwili
łagodnie ruszyła w górę, ciągnięta na złotej nitce słonecznych promieni. Tycjan
rozejrzał się dookoła i zobaczył mijającego go bociana, który trącił skrzydłem
powietrze, rozrzucając wodne kapsuły po błękitnej przestrzeni strumieniem
wzburzonego powiewu.
- Zobacz – poprosił Ty,
rozglądając się dookoła z niepohamowanym podziwem. – Zobacz jak cudownie.
Tycjan uniósł wzrok i
ujrzał bańki mydlane, w których podróżowali wraz z nim koledzy i koleżanki z
klasy oraz pani prowadząca zajęcia sportowe w szkole a będąca w tym właśnie
momencie małą, radosną dziewczynką obserwującą wszystko ze szczerym, ogromnym
zachwytem. Zauważył również ogniem buchające słońce jako wielką płonącą
gwiazdę, wypuszczającą nici złotych promieni ciągnące wodne kapsuły w kosmos.
- Tycjan! – krzyknął
Krzyś i Tomek, wskazując palcem na wirującą obok planetę, zanurzoną w toni
błyszczących gwiazd. – Tycjan! Tycjan! Łał… To jest dopiero przygoda! –
zawołali radośnie chłopcy.
- To jest Merkury – powiedział
Tycjan, poprawiając palcem zsuwające się z nosa okulary. – A zaraz za nim
znajduje się Wenus.
- A Ziemia? A Ziemia? –
pytały zaciekawione dziewczynki.
- Ziemia jest trzecią
planetą od Słońca – odpowiedział Tycjan.
- Wspaniała gra i
zabawa – zauważył Ty, wysuwając dłoń. – Przybij piątkę – poprosił. – Widzisz? –
zapytał. – Masz wyjątkowy talent.
Tycjan uśmiechnął się,
delikatnym zawstydzeniem rumieniąc się na twarzy.
- A cóż to za zjawisko?
– zapytał Jupiter zaskoczony bańkami mydlanymi wirującymi w kosmosie. – Czy
kolega zna te małe, dziwne, ale jakże wielobarwne planety? – zapytał, zwracając
się do krążącego wokół słońca Marsa.
- Przyznaję, że
pierwszy raz coś takiego imponującego widzę – odpowiedział Mars.
- Co to za kule? –
zapytał Filip, uważnie przyglądając się obu rozmawiającym ze sobą planetom.
- To planety –
odpowiedział Tycjan. – Ta czwarta od Słońca, mniejsza, nazywa się Mars, a ta
zaraz za nią, to Jupiter…
Nagle echo zabrzęczało
niczym łańcuchami. Przestrzeń zadrżała. Dzieci odwróciły się w stronę wabiącego
ich uwagę odgłosu i zobaczyły ogromną, gazową kulę mającą brzuch obwiązany
dziewięcioma pierścieniami. Planeta obracała się wokół słońca na szóstej
pozycji Układu Słonecznego. Wydawała się nadąsana i wielce obrażona. Sunęła
wolno i ospale, dzwoniąc obwiązującymi ją pierścieniami.
- To bezczelność –
narzekała, chmurząc się i pusząc. – Jak można się wciskać w ustaloną już
kolejność. Proszę się ustawić na samym końcu – żądała rozzłoszczona. – Proszę
stanąć za kolegą Neptunem. To ten z tym pozornie niekompletnym, słabym systemem
pierścieni…
- Wypraszam sobie! –
oburzył się Neptun. – Pan Saturn, widzę, jak zwykle humorzasty i dumny niczym
paw.
- Panowie, panowie –
wtrącił się nieoczekiwanie w dyskusję Uran. – Tak się nie godzi zachowywać przy
gościach – upomniał kłócących się ze sobą kolegów. – Dobrze, że was rozdzielam,
bo byście się jeszcze ze sobą starli na gwiezdny pył.
- Tycjan! – zawołała
pani. – Wyjaśnił, proszę, co to za planety.
- Ta z dziewięcioma
pierścieniami – tłumaczył chłopiec, poprawiając dokuczliwie zsuwające się z
piegowatego nosa okulary – to Saturn. Jest szóstą planetą od słońca. Zaraz za
nią znajduje się Uran jako siódma planeta, sąsiadująca z ósmą czyli Neptunem.
- Skąd ty to wszystko
wiesz? – zdziwiła się Magdalenka, nie mogąc oderwać oczu od podziwianego Układu
Słonecznego.
- Jestem takim
płomykiem słońca – powiedział onieśmielony, prezentując swoje rude włosy.
- Chyba ktoś tu o mnie
zapomniał – odezwała się ostatnia, najmniejsza planeta Układu Słonecznego,
upominając się o uwagę uczniów podróżujących w kosmosie.
- A tak – przyznał
zakłopotany Tycjan. – Przepraszam. Pozwólcie, szanowne koleżanki i koledzy, że
wam przedstawię dziewiątą karłowatą planetę całego Układu Słonecznego,
najskromniejszą, ale najjaśniejszą… To jest Pluton.
- Bardzo mi miło
państwa poznać – skłoniła się wymieniona planeta.
Uczniowie zaklaskali.
Aplauz zabrzmiał w kosmosie gromkimi brawami. Echo zdało się rozmnażać odgłos
klaskających dłoni. Przestrzeń zaś wibrowała niczym tafla wody trącona rzuconym
na nią płaskim kamieniem, który rozpryskiwał krople, uderzając w ciecz i
odbijając się od niej wielokrotnie a tym samym rozprowadzając na powierzchni
zbiornika kręgi różnej średnicy.
- Coś podobnego –
zachwycił się Saturn. – Takie małe, kolorowe planety, a tyle potrafią zrobić
pierścieni wokół siebie. Coś niebywałego – podziwiał.
- Zachwycające
zjawisko. Zachwycające – wtórowały mu pozostałe planety Układu Słonecznego.
- No – odezwało się
nagle spokojne, stojące w miejscu Słońce buchające płomieniami potężnego ognia.
– Czas wracać do szkoły Tycjanku.
- Chcemy jeszcze
zostać. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę – prosiły dzieci. – Niech pani coś
powie. Niech pani pozwoli nam jeszcze trochę tu zostać – zwróciły się do
nauczycielki.
- Co ja mogę?! –
powiedziała pani, uważnie przyglądając się plisowanej spódniczce i
podkolanówkom, i sandałkom, i kitkom ozdobionymi zielonymi kokardami a
przypominającymi nieduże pędzelki. – Ja sama jestem dzieckiem – zauważyła.
- Tycjan – odezwało się
Słońce – jest moim płomykiem. Jeśli będziecie chcieli i jeśli grzecznie go
poprosicie, na pewno zabierze was jeszcze ze sobą w podróż w bezkresny kosmos,
rozciągający się przestrzenią diamentowych gwiazd…
I wtem zabrzmiał
dzwonek szkolny, zwiastujący koniec zajęć sportowych. Nagle wszystkie bańki
mydlane gwałtownie popękały, rozpryskując się na biliony i miliony kropel,
nawleczonych przez Słońce na nici złotych promieni i splecionych kolorami w
tęczę, po której wszystkie dzieci z panią nauczycielką ześliznęły się z kosmosu
na Ziemię jak po ślizgawce, wracając bezpiecznie na szkolne boisko.
- Tycjan. Tycjan –
wołały z szacunkiem i podziwem wszyscy uczniowie. – Tycjan.
Chłopiec poprawił
palcem zsuwające się z piegowatego nosa okulary. Z zawstydzeniem, ale i szczerą
radością przyjmował podziękowania oraz pochwały adresowane do niego przez
koleżanki i kolegów z klasy. Czuł się wyjątkowo szczęśliwy, bo nareszcie i po
raz pierwszy doceniony, a nie wyzywany i poniżany. Wiedział, że dzięki swojej
bogatej wyobraźni i podróży w Kosmos przestał być już „rudzielcem” i
„zardzewiałym widelcem” czy „marchewką” oraz „wyblakłą rzodkiewką”, a stał się
Płomykiem Słońca – kimś po prostu wyjątkowym.
- Gratuluję Tycjanku –
powiedziała pani nauczycielka, ściskając dłoń chłopca. – Dzięki twojej
propozycji i ja mogłam być w Dzień Dziecka małą dziewczynką.
- Cała przyjemność po
mojej stronie, proszę pani – oznajmił Tycjan, odwracając się w kierunku wejścia
do szkoły, kiedy nagle zauważył stojącego na uboczu Rafała, do którego
niezwłocznie podszedł. – Coś się stało? – zapytał troskliwie.
- Nic. Tylko… - zaczął
nieśmiało kolega. – Tylko, że… Ja też chciałbym być tak wyjątkowo zdolny jak ty.
- Każdy z nas jest
wyjątkowy, – z przekonaniem powiedział Tycjan. – bo każdy z nas ma swój własny,
niepowtarzalny talent. Ty również. Musisz go tylko w sobie odkryć. - zapewnił
Tycjan, w podskokach wbiegając z boiska do szkoły w gronie towarzyszących mu z radością
koleżanek oraz kolegów i wiedząc, że właśnie przestał być „rudzielcem”,
„zardzewiałym widelcem”, „marchewką” i „wyblakłą rzodkiewką”, a dzięki swej
wyobraźni stał się wyjątkowym Płomykiem Słońca.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz