wtorek, 3 maja 2022

PŁOMYKI SŁOŃCA

Tycjan był drobnym chłopcem i najmniejszym wśród rówieśników, co nie ułatwiało mu życia. Czuł się gorszym od innych. Poczucie niższości okradało go z odwagi. Nie miał więc śmiałości w nawiązywaniu kontaktów czy w upominaniu się o rację, nawet wtedy, kiedy była ona zdecydowanie po jego stronie. Wszystkim bardzo szybko ustępował i niepostrzeżenie chował się w tłumie kolegów i koleżanek, by nie zwracać na siebie uwagi. Zapytany opuszczał zawstydzoną głowę i nerwowo poprawiał okulary zsuwające się z piegowatego, lekko zadartego noska, a przymuszony do odpowiedzi, jąkał się i szeptał, będąc ledwo słyszalnym. W szkole Tycjan nie był lubianym kolegą. Rówieśnicy często mu dokuczali. W szkolnej ławce siedział więc sam, chociaż nie miałby nic przeciwko temu, by ktoś zajął obok niego wolne zawsze miejsce.

- Rudzielec! Rudzielec! – wołały za nim dzieci. – Rudzielec! Rudzielec! Zardzewiały widelec! – krzyczały. – Rudzielec! Rudzielec! – Tycjan uciekał od wyzwisk i podczas przerw między lekcjami zawsze szukał najbardziej dyskretnych miejsc w szkole, w których ukrywał się przed kolegami, by uniknąć przykrości. – Rudzielec! Rudzielec! Zardzewiały widelec! – dokuczali mu uczniowie.

Tycjan wybiegł z klasy na dźwięk dzwonka, zapowiadającego koniec lekcji. W pośpiechu przemknął korytarzem w stronę wyjścia ze szkoły, aby koledzy nie zdążyli mu dokuczyć. Zbiegł po schodach, a zeskakując z ostatniego stopnia, zahaczył nogami o blaszane wiadro, przewracając się i upuszczając plecak, z którego rozsypały się na podłogę książki i zeszyty. Tycjan poprawił zsunięte z nosa okulary. Wstał szybciutko, by nikt nie zauważył upadku i by z powodu zaistniałego niepowodzenia nie stać się kolejny raz szkolnym pośmiewiskiem. Kiedy ruszył niezwłocznie, by pozbierać porozrzucane na holu rzeczy, niespodziewanie zobaczył pochylonego nad podłogą starszego mężczyznę wkładającego w plecak Tycjana podnoszone książki oraz zeszyty. Chłopiec się zawstydził, a na dźwięk, wybiegających z sal klasowych dzieci wystraszył. Chciał uciekać, ale wiedział, że nie może zostawić własnego plecaka, książek i zeszytów. Nieśmiało więc podszedł do starszego mężczyzny. Stanął obok, uważnie i w milczeniu mu się przyglądając. Mężczyzna odwrócił się do Tycjana z łagodnym, serdecznym uśmiechem. Podał mu spakowany plecak. Położył mu dłoń na ramieniu i ciepłym, spokojnym głosem powiedział:

- Nie możesz wiecznie uciekać. Nie patrzysz wtedy pod nogi. Jeszcze zrobisz sobie krzywdę…

- Rudzielec! Marchewka! Wyblakła rzodkiewka! – krzyczały zbiegające po schodach dzieci, wytykając Tycjana palcami. – Rudzielec! Rudzielec!

Tycjan w wielkim zawstydzeniu opuścił głowę, podtrzymując zsuwające się z nosa okulary wskazującym palcem. Mężczyzna uszczypnął brodę chłopca delikatnym dotykiem i uniósł głowę zasmuconego ucznia, zaglądając w jego zielone jak szmaragd, skrzące się łzami oczy.

- Rozumiem, że to twoi koledzy – powiedział starszy człowiek.

- Rudzielec! Rudzielec! Rdzawy widelec! – krzyczały dzieci.

- Właściwie… - wyszeptał Tycjan, ledwo przebijając się przez wyzwiska – to ja nie mam kolegów. Chodzą ze mną do tej samej klasy, – zaznaczył – ale mnie nie lubią – oznajmił, chowając głowę w ramionach, będąc bardzo zawstydzonym.

- Nie lubią? – zdziwił się mężczyzna. – A niby dlaczego? – zapytał. – Co takiego zrobiłeś, że ciebie nie lubią?

- Właściwie to nic – odpowiedział Tycjan, wzruszając obojętnie ramionami. – Jestem po prostu brzydki.

- Rudzielec! Rudzielec! – krzyczały dzieci mijając zawstydzonego Tycjana, stojącego w holu szkoły obok starszego mężczyzny. – Marchewka! Wyblakła rzodkiewka!

- Brzydki? – zapytał mężczyzna, wpatrując się w dzieci surowym spojrzeniem, z powodu którego uczniowie nagle zamilkli, wychodząc ze szkoły w głębokiej i niezmiernie zaskakującej ciszy.

- Tak – przyznał, przytakując przy tym głową i poprawiając zsuwające się z nosa okulary.

- A kto tak powiedział? – dopytywał mężczyzna. – Oni ci tak powiedzieli? – Tycjan odwrócił głowę i wzruszył ramionami. – Chodź – zaproponował starszy pan. – Pomożesz mi sprzątnąć to, co wysypałeś z wiadra. Zaniesiemy śmieci do kosza, a później zapraszam cię na małą pogawędkę.

- Mogę pomóc panu posprzątać, ale dziękuję za zaproszenie – oznajmił chłopiec, schylając się po przewrócone wiadro. – Rodzice mówią, że nie powinienem ufać obcym.

- Słusznie – przyznał mężczyzna, zgarniając szczotką śmieci na szufelkę. – Mnie jednak nie musisz się obawiać – mówił, wrzucając sprzątnięty z podłogi piach i kurz do blaszanego wiadra. – W końcu – dodał z uśmiechem – nie jesteśmy dla siebie tacy całkiem obcy. Ty jesteś uczniem tej szkoły, a ja jestem w niej woźnym. Spotykamy się tu każdego dnia.

- No tak – przyznał chłopiec.

- Poza tym – kontynuował mężczyzna – krótka rozmowa dobrze nam zrobi.

Tycjan poprawił okulary. Zarzucił plecak na ramię i wziął wiadro ze śmieciami, a następnie ruszył za starszym mężczyzną do niewielkiego budynku, w którym znajdowały się kontenery. Woźny schował szczotkę i szufelkę. Wyrzucił śmieci do kosza i odstawił wiadro na bok, po czym zamknął drzwi na kłódkę. Następnie odkręcił butelkę wody. Umył ręce i sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął torebkę cukierków, po czym wysunął opakowanie słodyczy w kierunku Tycjana, zachęcając go owym gestem do poczęstowania się proponowanymi łakociami.

- Nie, dziękuję – powiedział chłopiec, nieustannie poprawiając zsuwające się z nosa okulary.

- Chodź – poprosił mężczyzna. – Usiądziemy sobie na ławce pod kasztanem – zaproponował, posuwistym krokiem zbliżając się do wskazanego miejsca. – Mam na imię Hieronim – przedstawił się, siadając na ławce i wkładając cukierek w usta. – A ty?

- Tycjan – odpowiedział chłopiec.

- Piękne imię – przyznał Hieronim, dłonią wskazując wolne obok siebie miejsce i zachęcając owym gestem do dotrzymania mu towarzystwa. – To też nazwa koloru.

- Koloru?! – zdziwił się chłopiec, wpatrując się w starszego mężczyznę ze zdumieniem w oczach.

- Tak. Twoje imię nie tylko określa osobę skromną i lubiącą dobre towarzystwo, ale również barwę twoich włosów – wyjaśnił Hieronim.

- Nie lubię swoich włosów – wyznał rozgoryczony chłopiec.

- Niepotrzebnie – nadmienił woźny. – Masz wyjątkowo piękny kolor włosów.

- Nieprawda! – oburzył się Tycjan. – To przez włosy mi tak dokuczają – wyznał. – Przez włosy i piegi na buzi – dodał niezadowolony.

- Może ci zazdroszczą?

- Niby czego? – zdziwił się Tycjan.

- Bo jesteś oryginalny i dzięki temu wyjątkowy – powiedział Hieronim. – Posłuchaj – dodał po chwili milczenia. – Dzieci takie jak ty są niczym płomyki słońca – mówił, zakreślając dłonią pas błękitu na niebie, w które wpatrywał się rozmarzonym wzrokiem. – Rodzą się o świcie. W czasie ich narodzin budzi się po nocy słońce. Porannymi promieniami zagląda przez okno do ich pokoju, całuje je na powitanie, zostawiając piegi na buzi, i głaszcze po włosach, czyniąc je złocisto czerwonymi. Takie dzieci mają szczególne talenty.

- Niby jakie? – z zaciekawieniem zapytał Tycjan.

- Nie wiem – wyznał Hieronim. – Mogę cię jedynie zapewnić, że dzieci słońca obdarzone są niebanalnymi zdolnościami. Ty na pewno też posiadasz wyjątkowy dar. Zapewniam cię, że jest to niepowtarzalny talent. Musisz go w sobie odkryć.

- Ale czy to coś zmieni? – Posmutniał chłopiec. – Czy koledzy ze szkoły zaczną mnie szanować?

- Jeśli zaskoczysz ich swoim darem, na pewno – oświadczył z przekonaniem Hieronim. – Musisz tylko zrobić na nich niesamowite wrażenie. Dzięki temu zaczną patrzeć na ciebie zupełnie z innej strony. Zaczną po prostu doceniać twój dar, a na włosy przestaną zwracać uwagi.

- Tak pan myśli? – zapytał rozpromieniony nadzieją Tycjan.

- Jestem tego pewien – wyznał z przekonaniem Hieronim. – Wracaj teraz do domu, bo rodzice zaczną się o ciebie niepokoić – poprosił, głaszcząc Tycjana po płomiennych włosach delikatną, pomarszczoną dłonią. – W drodze do domu, pomyśl zaś o tym, co ci powiedziałem. – Uśmiechnął się starszy pan, ponownie częstując chłopca cukierkami. – Weź, proszę. Na drogę – zaproponował, zachęcając Tycjana do skosztowania słodyczy. – Ja muszę wracać do pracy. I nie zapominaj – poprosił, kierując się w stronę szkoły. – Jesteś płomykiem słońca! – krzyknął i pomachał do chłopca ręką na pożegnanie.

Tycjan odwzajemnił gest Hieronima. Pożegnał woźnego szerokim uśmiechem, a kiedy mężczyzna wszedł do szkolnego budynku, chłopiec wsunął w usta cukierek, spojrzał na zegarek i ruszył leniwie w stronę domu. Minął bramę szkolną i wszedł na chodnik, skręcając w lewo. Szedł wolno, kopiąc od niechcenia w worek trzymany na sznurku, w którym nosił strój na zajęcia sportowe. Palcem wskazującym poprawiał zsuwające się z nosa okulary i rozmyślał o tym, co powiedział mu Hieronim, nie mogąc uwierzyć w swoją wyjątkowość.

- „Talent… talent…” - dumał. – „Jaki ja mogę mieć talent?! Przecież ja tak naprawdę niczego nie potrafię, a przynajmniej niczego nadzwyczajnego…” – rozmyślał. – „W piłkę gram przeciętnie… Można nawet powiedzieć, że fatalnie. Ciągle się potykam o nogi kolegów i upadam… Później się tylko ze mnie śmieją. Rysować też nie umiem… Śpiewać nie potrafię. Lubię grać na organkach i to nawet nieźle mi się udaje, ale nie zrobię tym żadnego wrażenia na moich kolegach… Chyba nic nie umiem robić, czym mógłbym zaskoczyć chłopaków…”

- Dość! Dość! Dość! – ktoś nagle krzyknął. – Dość! – Tycjan gwałtownie odwrócił się za siebie, po czym spojrzał w bok, w prawą i w lewą stronę, i znowu za siebie, kręcąc się w kółko. – Toż to się tego nie da słuchać! – Chłopiec znowu usłyszał piskliwy, lekko sepleniący głos przypominający troszkę syczenie węża, ale rozglądając się dookoła, nikogo nie widział, więc ze strachem przeczesywał przerażonym spojrzeniem całą okolicę. – Przestań się tak kręcić, bo w końcu spadnę i zrobię sobie krzywdę, a tego ci nie wybaczę – zażądał ktoś stanowczym głosem, więc Tycjan zamarł w bezruchu.

- Ktoś ty? – zapytał zlękniony.

- Ktoś ty? Ktoś ty? – tajemniczy głos powtórzył pytanie w złośliwy sposób. – Nic nie potrafię. Nic nie potrafię – recytował na głos myśli Tycjana niepocieszonym tonem. – Gorszych bzdur nie słyszałem!

- Ktoś ty?! – ponownie zapytał chłopiec, rozglądając się nerwowo wokół siebie i czując coraz większy strach przed kimś, kogo słyszał, ale nie widział.

- Dość! Nie kręć się, bo spadnę! – zażądał tajemniczy głos.

- Gdzie jesteś? Kim jesteś? – wypytywał Tycjan.

- Gdzie jesteś? Kim jesteś? – powtórzył nerwowo i z wyraźnym niezadowoleniem tajemniczy głos. – Nie da mi spokoju – zauważył, szepcząc niepocieszenie, po czym zeskoczył z głowy Tycjana na jego ramię, a przerażony chłopiec gwałtownie strącił go dłonią z barku na chodnik. – Co ty wyprawiasz?! – oburzył się mały, wręcz miniaturowy chłopiec w czerwonych spodenkach na szelkach, w pomarańczowej koszuli z szerokim jak peleryna kołnierzem i w szmacianych trzewikach miedzianego koloru, zapinanych na diamentowy guzik przyszyty rdzawą nitką. – Chcesz, żebym sobie zrobił krzywdę? – zapytał, a, podniósłszy się z ziemi, otrzepał brudne od piachu ubranie. – Ależ ja mam z tobą los – oznajmił, poprawiając długimi jak wierzbowe witki palcami włosy poruszające się na małej piegowatej główce tlącym się płomieniem.

- Kim ty jesteś?! – zapytał oszołomiony Tycjan, uważnie przyglądając się dziwnemu stworzeniu, będącemu miniaturką chłopczyka, który swą niewielką posturą przypominał trzy zlepione ze sobą krople wody.

- Kim ty jesteś i kim ty jesteś? – zdenerwował się maleńki chłopczyk. – Umiesz powiedzieć coś więcej? – zapytał, dłubiąc palcem w nosie, a kiedy wyciągnął z niego kolorową kulkę, rzucił ją w górę spontanicznym pstryknięciem i uśmiechnął się serdecznie na widok dwóch, powstających z niej motyli, które trzepocząc skrzydłami rozsypywały w przestrzeni srebrzysty pył. – Niesamowite. Prawda? – Roześmiał się, widząc zdumienie i zachwyt w szmaragdowych oczach Tycjana. – Jestem głodny – wyznał.

- Mam kanapkę z szynką i papryką – powiedział Tycjan. – Jeśli chcesz, mogę cię poczęstować. Mama się ucieszy, kiedy nie wrócę do domu z niedokończonym drugim śniadaniem.

- Nie – odmówił chłopczyk, machając lekceważąco ręką. – Ja się posilam promieniami słońca. Musisz mnie zabrać w jakieś dobrze nasłonecznione miejsce – wyjaśnił. – Nie mogę za długo przebywać w cieniu. To mnie osłabia. Jestem wtedy głodny, a jak jestem głodny, robię się marudny. – Tycjan schylił się i rozłożoną dłoń położył na chodniku, by miniaturowego chłopczyka podnieść z ziemi, po czym postawił swojego pasażera na ramieniu. – To gdzie idziemy? – zapytał chłopczyk, wygodnie rozsiadając się na barku Tycjana i trzymając się obiema rękoma kołnierza jego kołnierza, by nie spaść boleśnie na ziemię.

- A mogę chociaż wiedzieć jak masz na imię? Jak mam się do ciebie zwracać?

- Ty – powiedział miniaturowy chłopczyk.

- Ja jestem Tycjan.

- Ty – powtórzył chłopczyk.

- No ja mam na imię Tycjan.

- To akurat już ustaliliśmy – wtrącił podenerwowany chłopczyk, drapiąc się energicznie po głowie i tym samym powiększając płomień swych ognistych włosów wijących się w górę oraz strzelających w niebo iskrami. – Ja mam na imię Ty.

- Co to za imię?! – zdziwił się Tycjan.

- No ja ciebie przepraszam – oburzył się Ty. – Skoro jestem twoim talentem, to jak mam mieć na imię?

- Moim talentem? – jeszcze bardziej zdziwił się Tycjan.

- A tak! Właśnie tak. Jestem twoim talentem, a że ty to ty i ty to ja, to ja to ty. Takie to dziwne?!

- No… - Tycjan pokręcił z niedowierzaniem głową, unosząc grymasem zaskoczenia brwi i poprawiając palcem zsuwające się z nosa okulary. – Nawet bardzo – przyznał. – Wydawało mi się, że nie mam żadnych talentów i, prawdę mówiąc, nadal sądzę, że niewiele, albo nawet nic nie potrafię.

- No właśnie! – oburzył się Ty. – Już miałem nadzieję, że po rozmowie z panem Hieronimem wreszcie mnie zauważysz, ale ten twój upór… Musiałem się ujawnić, bo w końcu nigdy byś mnie nie poznał.

- To niby jaki ja mam talent? – zapytał niecierpliwie Tycjan.

- Nie tak szybko – zaprotestował Ty. – Najpierw muszę zaspokoić głód. Nie słyszysz jak mi burczy w brzuchu? – Tycjan wytężył słuch. Ściągną w grymasie koncentracji brwi, nieustannie poprawiając zsuwające się z nosa okulary. – Słyszysz czy nie?! – zdenerwował się Ty.

- No… coś tam słyszę – przyznał Tycjan. – Takie dźwięki jak bzyczenie dwóch pszczół w kartonowym pudełku.

- No właśnie – ucieszył się Ty. – Chodźmy więc w jakieś dobrze nasłonecznione miejsce, bym mógł się posilić, a przy okazji porozmawiać – poprosił.

Tycjan wolnym krokiem ruszył w stronę niewielkiego parku, który zawsze mijał w drodze do szkoły czy ze szkoły do domu. Ostrożnie zszedł z niewielkiego wzniesienia, trącając stopami białe jak śnieg stokrotki. Żwirową alejką udał się w kierunku oczka wodnego otoczonego gęsto rosnącymi tatarakami. Usiadł na trawie pod wodospadem złocistych, spadających z nieba słonecznych promieni, które odbijały się od włosów Tycjana niczym od lusterka i tęczową poświatą ciepłego światła rozpływały się po całej okolicy, czyniąc świat wielobarwnym kalejdoskopem. Jasność rozprzestrzeniała się wokół wibrującymi płatkami srebrzystego blasku otaczającego park aurą baśniowej magii.

- Łał – zachwycił się Tycjan. – Widziałeś? – zapytał, spoglądając ze zdumieniem na Ty siedzącego na jego ramieniu i unoszącego rozmarzoną buzię pełną pomarańczowych piegów w stronę słońca. – Widziałeś?!

- Pewnie, że widziałem – odburknął Ty. – Mamy to przecież na co dzień – oznajmił. – Takie zjawiska wciąż nam towarzyszą, zwłaszcza wiosną i latem, kiedy słońce jest najgorętsze.

- Niemożliwe – zaprzeczył Tycjan. – Ja to zjawisko widzę po raz pierwszy.

- Ty widzisz je po raz pierwszy, – mówił Ty – a ono cały czas ci towarzyszy.

- Jak to możliwe, że nigdy go nie zauważyłem? – zastanawiał się Tycjan.

- Byłeś tak bardzo mocno skupiony na dokuczających ci kolegach, że niczego nie widziałeś ani nie słyszałeś prócz tych głupich wyzwisk – wyjaśnił Ty. – Zobacz – poprosił, wskazując drobniutką dłonią zanurzoną w tęczowych kolorach okolicę. – Zobacz jak pięknie.

Tycjan rozglądał się dookoła z nieukrywanym zachwytem. Widział promienie słońca lejące się z nieba wodospadem złota na zieloną od różnorodnych roślin ziemię. Widział również plamy wibrujące w przestrzeni rozmaitymi kolorami, których bogactwa odcieni nie umiał nawet nazwać. Widział też smugi barw rozprowadzane w przestrzeni podmuchami wiatru niczym włosiem pędzla po płótnie malowanego obrazu. Widział także wyrazistość kolorów mieniących się srebrzystą mgiełką brokatu. W gęstwinie soczystej trawy zauważył zaś maleńką mrówkę, wdrapującą się na łodygę dzwonków polnych, pochylonych fioletowymi kielichami nad ziemią. Przyglądał się jej więc bardzo uważnie z ogromnym zainteresowaniem. Widział jak mrówka stojąca na szczycie polnego kwiatka i przytrzymująca się przednimi odnóżami łodygi podskakiwała rytmicznie na elastycznej niczym trampolina roślinie, wprowadzając dzwonki w ruch. Widział fioletowe kielichy kołyszące się i obijające o siebie w rytmiczny sposób. Słyszał dzwoneczki rozbrzmiewające przejrzystymi nutami granej gamy.

- Obiad! Obiad! – krzyczała mrówka, podskakując na łodydze i dzwoniąc polnymi dzwonkami na alarm. – Obiad! – wołała w kierunku czterech stron świata. – Obiad!

Wtem rozniósł się w przestrzeni chór, liczący stawiane w marszu kroki. Z traw wypełzły nagle sznurówki mrówek, transportujących różnorodne rzeczy: a to ogryzek, a to patyk po zjedzonym przez kogoś lodzie, a to kawałki pokruszonych herbatników czy taśmę skórki od chleba po niedokończonej kanapce.

- A co się panu we mnie nie podoba?! – Usłyszał Tycjan, więc natychmiast odwrócił się w kierunku uchwyconego głosu. – No, proszę! Proszę! Co mi takiego brakuje? – pytała koniczyna, potrząsając główką kwiatu pełną fioletowych, lejkowatych płatków i podpierając się pod boki trzypalczastymi liśćmi.

- Pani wybaczy, – odezwał się zarozumiały mlecz, spoglądający nieco lekceważąco i nieuprzejmie na koniczynę spod żółtego, rozłożystego kapelusza przypominającego pompon złocistych tasiemek – ale nie będę z panią o tym rozmawiał.

- Co za bezczelność! – wtrąciła się niezapominajka, łypiąc niebieskimi oczkami na wszystkie strony.

- Niech się pani nie wtrąca – poprosił stanowczo urażony mlecz.

- Dość tego, drodzy państwo – nieoczekiwanie odezwał się mak w kapturze tiulowych, czerwonych płatków. – Tą niepotrzebną awanturą odstraszacie pszczoły.

- Niech się pan nie wtrąca – oburzył się mlecz.

- Proszę o spokój – zażądał rozłoszczony chaber w cylindrze błękitnego pióropusza postrzępionych płatków. – Pan mak ma rację. Straszycie państwo pszczoły tą awanturą.

Wtem Tycjan poczuł krople wody na głowie. Gwałtownie odwrócił się w lewą stronę. Spojrzał w kierunku wodnego oczka, do którego wskoczyła żaba ubrana w kostium płetwonurka, rozpryskując na boki błękit mieniącej się słońcem tafli. Strumienie wody kroplami spłynęły po włosach Tycjana na zieloną trawę, a opadając na niewielkiego motyla o niebieskich skrzydełkach zastygły, zamieniając się w bursztyn.

- Jaki śliczny! – wykrzyknęła przechodząca obok dziewczynka. – Jaki cudowny! Wspaniały! – wołała, schylając się po leżący w trawie bursztyn. – To twój? – zapytała Tycjana, pod którego stopami znalazła wtopionego w żywicę motyla o błękitnych, rozłożonych skrzydełkach.

- Nie – odparł nieśmiało.

- Twój – oznajmiła dziewczynka. – Widziałam jak kroplami wody spłynął z twoich złotych włosów. Masz niezwykłe włosy – wyznała.

- Rude – odpowiedział zawstydzony Tycjan, palcem poprawiając zsuwające się z nosa okulary.

- Bursztynowe i drogocenne – powiedziała dziewczynka spoglądając w niebo przez trzymany w dłoni plaster żywicy, w którym znajdował się niebieski motyl o skrzydłach rozłożonych niczym wachlarz. – Z moich mokrych włosów spływają zwyczajne krople wody, a z twoich bursztyny. To niezwykłe! – zawołała z podziwem.

- Tak myślisz? – zapytał zaskoczony spostrzeżeniem dziewczynki Tycjan.

- Oczywiście.

- Kasiu! Kasiu! – zawołała machająca do dziewczynki kobieta w czerwonej sukience w białe, ogromne grochy z dopasowanym do nich paskiem i torebeczką w podobnym kolorze. – Kasiu!

- Muszę już iść – powiedziała dziewczynka, oddając bursztyn Tycjanowi. – Może się jeszcze spotkamy, bursztynowy czarodzieju – nadmieniła, serdecznie się uśmiechając.

- Możesz go zatrzymać – zaproponował Tycjan, popychając w górę palcem ślizgające się po nosie okulary.

- Naprawdę?! – ucieszyła się dziewczynka. – Mogę?! Tak się cieszę. Dziękuję – powiedziała, po czym pobiegła w kierunku czekającej na nią mamy, nieustannie się za siebie odwracając i machając do Tycjana dłonią na pożegnanie. – Do zobaczenia! – wołała. – Do zobaczenia! Do zobaczenia bursztynowy czarodzieju!

- Widzisz? – zapytał zadowolony Ty, klaszcząc w dłonie i tanecznie podskakując na ramieniu Tycjana. – Oto twój dar! – uroczyście ogłosił, szeroko rozkładając ręce i prężąc dumnie klatkę piersiową.

- Bursztyn?! – z niedowierzaniem zapytał chłopiec.

- Nie! – Zdenerwował się Ty, siadając na ramieniu Tycjana i splatając na piersiach rączki w geście niezadowolenia. – Bursztyn – powiedział prześmiewczo. - Wyobraźnia! Wyobraźnia! Twoja wyobraźnia! – powtórzył, kilkakrotnie pukając się w czoło wskazującym, cieniutkim jak wierzbowa witka palcem. – Dzięki niej nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych. Możesz być, gdzie zapragniesz. Możesz czynić magiczne rzeczy, jeśli tylko zechcesz. To dzięki wyobraźni jesteś w stanie sprawić, że świat stanie się piękniejszy i lepszy.

- I tym mam zaimponować kolegom? – zapytał rozczarowany Tycjan.

- Spróbuj – zaproponował Ty, siedząc na ramieniu chłopca i beztrosko machając nogami. – Na pewno ich zaskoczysz. A czy im zaimponujesz?... Przekonasz się jutro – oznajmił po chwili tajemniczego milczenia.

- Dlaczego jutro?

- Jutro macie przecież godzinę sportu…

- A no tak – przypomniał sobie Tycjan. – Jutro też jest Dzień Dziecka, więc na tych zajęciach będziemy mogli sami poprowadzić jakieś gry i zabawy… Ale – dodał po chwili zadumy – co ja mógłbym zaproponować?

- Nie wiem – odpowiedział Ty, wzruszając niepewnie ramionami. – Do jutra masz jeszcze trochę czasu, więc coś na pewno wymyślisz. Chodźmy już do domu – poprosił. – Trzeba opracować jakiś plan. W końcu masz niebanalnego asa w rękawie. – Ucieszył się Ty. – Wyobraźnię! – zawołał, klaszcząc rytmicznie i tanecznie wymachując oraz przytupując nogami.

- Zatem – zauważył lekko przestraszony Tycjan – muszę się pospieszyć. Nie mam pomysłu, a jutro jest przecież już jutro.

- Słuszne spostrzeżenie – zgodził się Ty, wygodnie siadając na ramieniu chłopca i obiema rękami przytrzymując się kołnierza, by nie spaść na ziemię w trakcie podróży.

Tycjan poderwał się z trawnika. Zarzucił na ramię plecak i ruszył w kierunku domu wolnym krokiem, uważając, by nie zrzucić z ramienia niesionego na barku Ty. Idąc chodnikiem, nieustannie zastanawiał się nad tym, co mógłby zaproponować kolegom i koleżankom z klasy w ramach zabawy lub gry, mających się odbyć podczas jutrzejszej godziny zajęć sportowych jako święta organizowanego przez panią nauczycielkę z okazji Dnia Dziecka. Przychodziły mu do głowy różne pomysły, ale żaden z nich nie wydawał się Tycjanowi ani atrakcyjny, ani godny uwagi. Szedł więc i rozmyślał. Analizował i planował. Wymyślał i szukał. Był tak bardzo przejęty jutrzejszym dniem, że nawet nie zauważył pasma złotego światła ciągnącego się za nim niczym królewski płaszcz, a spływającego z jego włosów blaskiem słońca odbijającego się od kosmyków Tycjana i rwącego za jego stopami bursztynowym strumieniem magicznej jasności. Mijający go na chodniku ludzie odwracali się za nim, nie mogąc nadziwić się baśniowości, roztaczającej się wokół rudowłosego chłopca aurą niezwykłego zjawiska. Tycjan zaś zdawał się być niesiony pasmem owego bursztynowego strumienia niczym liść pchany do przodu nurtem rwącej w galopie wody. Minął kilka ulic. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Wesoło gwiżdżąc i skacząc minął dom sąsiadów. Pomachał na powitanie panu Filipowi mieszkającemu naprzeciwko a siedzącemu na werandzie z fajką w ustach i z rudym kotem Gustawem na kolanach. Przeskakując przez żywopłot, wszedł na podwórko, na którym znajdował się jego rodzinny dom. Rozłożył szeroko ramiona, witając psa podskakującego radośnie i energicznie merdającego ogonem.

- Witaj Biszkopt – odezwał się Tycjan, głaszcząc swego czworonożnego przyjaciela. – Witaj. Też się cieszę, że cię widzę – mówił. – No chodź, chodź. Przedstawię ci kogoś – wyszeptał, kucając przed psem, który z ogromnym zainteresowaniem obwąchiwał ramię Tycjana i siedzącego na nim Ty. – To jest mój talent – oznajmił dyskretnym półgłosem. – Ma na imię Ty. Ty – zwrócił się do siedzącego na ramieniu chłopczyka, chowającego się przed psem pod kołnierzem Tycjana. – To jest Biszkopt.

- Zabierz go ode mnie! – wołał przestraszony Ty, którego pies trącał wilgotnym, czarnym nosem oblizywanym różowym, szorstkim językiem, z którego kapały krople śliny. – Zabierz go! Zabierz!

- Kochanie – odezwała się nieoczekiwanie mama Tycjana, stojąca na schodach z kuchenną ściereczką w dłoni. – Co tak długo? Martwiłam się. Znowu wracałeś do domu z głową w chmurach – powiedziała mama z szerokim, życzliwym uśmiechem na ustach.

- To nie ja – zaprzeczył Tycjan. – To Ty – powiedział.

- Co ja? – zapytała mama zaskoczona zachowaniem syna.

- No… Nie ty, mamo, ale Ty – tłumaczył Tycjan.

- No to ja czy nie ja w końcu? – zdumiała się mama, czując się lekko zagubiona.

- Nie, nie ty, mamo – zapewnił Tycjan, plącząc się w wyjaśnieniu całej sytuacji. – To Ty – upierał się wytrwale.

- Nie rozumiem – wyznała mama, śmiejąc się coraz głośniej.

- No, chodzi mi o to, że to nie ja wracałem z głową w chmurach, ale Ty – powiedział pewien, że wreszcie udało mu się jasno wytłumaczyć kto tak naprawdę był rozmarzony w drodze powrotnej do domu.

- Ja?! – zdumiała się mama. – Ja nigdzie nie wychodziłam. Skąd miałabym wracać z głową w chmurach. To ty szedłeś ze szkoły do domu z głową w chmurach – tłumaczyła mama.

- Nie, nie ja, tylko Ty – upierał się Tycjan.

- Ja?! – Mama parsknęła szczerym, perlistym śmiechem, czując ogromne rozbawienie.

- Nie ty, mamo, ale Ty – powiedział Tycjan, po czym westchnął bezradnie i dodał po chwili: - Znaczy się… Mój talent.

- A tak – zgodziła się mama. – To rzeczywiście jest twój talent.

- Co? – zdziwił się Tycjan, że mama już znała posiadany przez niego dar, z którym on jeszcze nie zdążył się zaprzyjaźnić.

- Bujanie w obłokach – odpowiedziała.

- To znaczy? – zapytał Tycjan.

- Wyobraźnia, kochanie – powiedziała mama. – No, chodź, chodź, ty mój czarodzieju. Obiad stygnie – dodała, wchodząc do domu.

Tycjan wbiegł na schody. Energicznym szarpnięciem otworzył drzwi. Wszedł do domu. W pośpiechu zrzucił ze stóp buty i pobiegł do pokoju. Wcisnął plecak pod łóżko. Zdjął z ramienia Ty i postawił go na biurku, po czym, nic nie mówiąc, ruszył do przedpokoju, gubiąc za sobą odgłosy rozpędzonych, radosnych kroków. Wszedł do kuchni i usiadł przy stole. Chwycił w dłoń sztućce i cierpliwie czekał na talerz z przygotowaną na nim potrawą.

- Jak ci minął dzień, mistrzu? – zapytał tata, siadając przy stole obok Tycjana.

- Nie najgorzej – odpowiedział, ale bez szczególnego entuzjazmu.

- Umyłeś ręce – zapytała mama, kładąc na stole przed Tycjanem talerz z kawałkiem pieczeni ułożonej na zielonym groszku z marchewką przy trzech gałkach ziemniaków posypanych koperkiem.

- Nie mam czasu, mamo – oznajmił Tycjan, wbijając niecierpliwie sztućce w upieczony kawałek mięsa. – Jutro mamy sport. Muszę wymyśleć jakąś ciekawą zabawę lub grę. Będziemy świętować Dzień Dziecka. Chcę zaskoczyć kolegów z klasy.

- Może bańki mydlane? – zaproponował z radością tata. – Wszyscy kochają bańki mydlane.

- Nie – zaprzeczył Tycjan, odrzucając pomysł taty. – To głupie. Będą się ze mnie śmiać – wyjaśnił.

- Przepraszam cię kochanie, - odezwał się tata – ale uważam, że to wspaniały pomysł. Dzieci lubią bańki mydlane. Dorośli je kochają. Ja lubię bańki mydlane.

- To niezła myśl – potwierdził Ty, wysuwając się spod kołnierza Tycjana.

- Skąd Ty się tu wziąłeś?! – zapytał zaskoczony obecnością przyjaciela Tycjan.

- Że niby za stary i że się nie znam? – zdziwił się tata.

- Nie, nie ty tato, tylko Ty.

- To chodzi w końcu o mnie czy nie? – zapytał zagubiony ojciec, wpatrując się w Tycjana wielkimi jak spodki oczami.

- Nie, nie ty tato, tylko Ty.

- Nie rozumiesz? – zapytała rozbawiona mama, zwracając się do męża i unosząc wysoko brwi. – Przecież to proste. Nie ty, tylko ty.

- Mimo wszystko uważam, że bańki mydlane są świetną zabawą, o ile nie najlepszą – oznajmił tata Tycjana, robiąc minę obrażonego, niezadowolonego chłopca.

Tycjan wstał od stołu, nie zwracając uwagi na rodziców. Odniósł talerz i sztućce do zlewu. Pospiesznie podziękował za obiad i pobiegł do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi.

- Bańki mydlane – westchnął niepocieszony, wskakując na łóżko. – Też mi pomysł – powiedział rozgniewany, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

- A dlaczego nie? – zdziwił się Ty, ześlizgując się z ramienia Tycjana po ręku na poduszkę. – To wspaniały pomysł – zauważył, kładąc się wygodnie obok chłopca i wpatrując się w sufit, po którym skakały plamy złocistego światła, wpadającego do pokoju przez okno. – Musisz tylko postarać się, by twoje bańki były jedyne w swoim rodzaju.

- Łatwo powiedzieć – westchnął bezradnie Tycjan.

- Daj spokój – pocieszył go Ty, mrużąc oczy i kręcąc głową na boki. – Masz wyobraźnię. Dasz radę… Popatrz – zaproponował. – Sufit tonie w gwiazdach.

- W gwiazdach?! – zdziwił się Tycjan.

- Pewnie. Zmruż oczy i kręć głową… - poprosił Ty. – Widzisz jak światło rozbija się na długoramienne gwiazdy?

Tycjan wyciągnął rękę. Palcami dotknął złotego światła, zalewającego pokój słoneczną jasnością wpadającą do środka przez okno. Chwycił dłonią ramienia największej z wirujących po suficie gwiazd, a kiedy ta pomknęła w górę, oderwała chłopca od łóżka i porwała w przestrzeń pełną mlecznych dróg mieniących się srebrzystym pyłem świetlistych galaktyk, zwijających się spiralą w wir świetlistych galaktyk. Tycjan czuł się lekki jak piórko. Zdawało mu się, że nie kontroluje swoich nóg, które stały się wiotkie i rozciągliwe niczym guma. Machał nimi jakby pływał w powietrzu, stawiając kroki niedotykające ziemi. Wydawało się mu, że unosi się w przestrzeni i obraca jak liść dryfujący na wietrze. Rozłożył szeroko ręce i fruwał bez wysiłku niczym motyl lub latawiec niesiony w obłoki przez nurty silnych, ale przyjemnych podmuchów. Zamknął oczy i cieszył się podróżą w kosmosie, nie zwracając uwagi na ziemię, która stała się odległa i malutka niczym główka od szpilki. Po chwili Tycjan wyciągnął ręce przed siebie, po czym odepchnął się nimi od przestrzeni, przesuwając się do przodu jak szybko pływająca ryba. Kiedy powtórzył ten ruch kilka razy, wzbił się jeszcze wyżej i jeszcze wyżej, i jeszcze wyżej, aż w końcu zobaczył pod stopami cały gwieździsty wszechświat, a nad sobą przedziwnie jasnobłękitną przestrzeń przypominającą taflę spokojnego oceanu. Wyciągnął rękę. Poczuł jak palce przebijają się przez mokrą powłokę galaretowatej substancji. Poczuł na dłoni wilgotny wiatr i zapach poziomek, a kiedy przeszedł na drugą stronę jasnobłękitnej przestrzeni, zobaczył stada rozbieganych truskawek w kapelusikach zielonych szypułek, leniuchujące na hamakach cytryny w przeciwsłonecznych okularach, bujające się jak w fotelach na biegunach banany, czy napuszone ananasy kłócące się o coś ze sobą w języku, którego Tycjan w ogóle nie rozumiał. W tłumie szalonych owoców i jarzyn zauważył również dumnie spacerujące marchewki, objadające się słodyczami dynie i selery, złośliwe i uszczypliwe rzodkiewki sprzeczające się z rzepą, które z nich są zdrowsze i smaczniejsze, jak również brokuły i kalafiory sączące przez słomkę kwitnących traw landrynkowy poncz z muszelek ślimaków czy rozbiegane oraz podskakujące po gąbczastym podłożu ziarenka fasoli, groszku i kukurydzy, jak też chichoczące w głos wiśnie i czereśnie.

Tycjan poczuł głód. Otworzył oczy i zobaczył, że leży we własnym łóżku ubrany w piżamę. Wstał. Usiadł na materacu, rozglądając się dookoła z niedowierzaniem. Ściągnął brwi grymasem zaskoczenia. Spojrzał na zegarek, a następnie na Ty, który leżał na poduszce, chrapiąc i sapiąc głośno, i dokuczliwie.

- Ty, Ty… - zawołał, szturchając palcem pogrążonego we śnie przyjaciela. – Ty, Ty. Wstawaj! Wstawaj!

- Daj mi spokój – mruknął Ty, przekręcając się na drugi bok, smacznie sobie śpiąc i chowając się pod kołdrą.

- Wstawaj! To chyba już jutro – powiedział Tycjan, wsuwając stopy w kapcie i wybiegając z pokoju do kuchni, gdzie czekała na niego mama z przygotowanym na stole śniadaniem.

- A już myślałam, że zaspałeś. Wszystkiego najlepszego, kochanie, z okazji Dnia Dziecka. Pospiesz się, skarbie. Zawiozę cię do szkoły, a po lekcjach cię odbiorę osobiście. Przygotowaliśmy z tatą dla ciebie niebanalną niespodziankę.

- Nie wymyśliłem nic na sport – przypomniał sobie Tycjan, czując ogromne przerażenie w rozkołatanym niespokojnie serduszku.

- Mówiłeś, że będą to jednak bańki mydlane – wspomniała mama. – Tata przygotował ci wszystko. Spakowałam co trzeba do plecaka.

- Bańki mydlane?! – zdumiał się przerażony Tycjan.

- No tak mówiłeś – zaniepokoiła się mama.

- I znowu mnie wyśmieją – westchnął rozczarowany Tycjan.

- Nie – zaprzeczyła mama. – Nie wyśmieją, jeśli zrobisz wyjątkowo duże i wyjątkowo kolorowe bańki, jakich nikt inny zrobić nie potrafi.

- A ja potrafię?

- Pewnie, że potrafisz, bo ty masz wyobraźnię – oznajmiła uroczyście mama. – A teraz zjedz śniadanie, ubierz się i nie zapomnij umyć porządnie zębów – poprosiła. – Za trzydzieści minut zawiozę cię do szkoły – powiedziała i wyszła z kuchni do salonu z telefonem w dłoni.

Tycjan usiadł do stołu. Poczęstował się kromką chleba, na której rozsmarowane było śmietankowe masło, a na nim leżał liść sałaty ozdobiony plastrami pomidora i ogórka a posypany wiórkami pokrojonego szczypioru. Na talerz, leżący przed nim, położył parówkę w guzikach keczupu oraz musztardy. Zanurzył usta w gorącej herbacie z łyżeczką miodu i soku z cytryny. Z nieposkromionym apetytem zjadł śniadanie, a następnie pobiegł do pokoju, ubrał się w pośpiechu, umył zęby, po czym założył buty i wyszedł z domu, poprawiając palcem wskazującym zsuwające się z piegowatego nosa okulary.

- „Bańki mydlane…” – myślał niezadowolony i zaskoczony pomysłem, którego nawet nie pamiętał. – „Bańki mydlane…” – powtarzał zdziwiony własnym wyborem. – „Co ja chciałem tym osiągnąć? Przecież chłopaki znowu mnie wyśmieją” – myślał, siedząc w samochodzie obok kierującej autem mamy. – „Znowu będą mi dokuczać. Pewnie wymyślą jakieś nowe, sprawiające mi przykrość, przezwisko.”

- Zobaczysz – zapewniła mama, zatrzymując samochód na parkingu przed szkołą. – Będzie wspaniale.

Tycjan wysiadł z auta i powolnym, zniechęconym krokiem ruszył w stronę szkolnej bramy. Nie umiał pozbyć się przekonania, że dzisiejszy dzień będzie jego najgorszym dniem w życiu, że bańki mydlane okażą się porażką, że wystawi się tylko na pośmiewisko złośliwych kolegów. Szedł więc na zajęcia bez radości, a z lękiem przed zostaniem wyzwanym i poniżonym. Ciągnąc za sobą po chodniku worek ze strojem gimnastycznym w środku, wchodził na stopnie schodów z wyraźnym oporem. Pchnął drzwi wejściowe do szkoły. Stanął w holu. Rozejrzał się dookoła, uważnie przyglądając się rozgadanym uczniom, rozbieganym rówieśnikom, śmiejącym się radośnie dziewczynkom czy chłopakom wymieniającym się między sobą kolekcjonowanymi kartami z wizerunkami ulubionych piłkarzy. Miał ochotę uciec i schować się przed klasą, by uniknąć zajęć sportowych i przykrości, na którą był przygotowany, ale której pragnął uniknąć, choć czuł, że jej doświadczy, proponując wszystkim bańki mydlane w formie zabawy dobrej, lecz tylko dla przedszkolaków.

- Dzień dobry Tycjanku – zawołał radośnie pan Hieronim, trzymający dłonie w kieszeniach zielonego serdaka. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka – powiedział, serdecznie się uśmiechając. – A co to za mina? Stało się coś? – zapytał zatroskany.

- Jeszcze nie, – westchnął bezradnie chłopiec – ale na pewno się stanie. Mam teraz zajęcia sportowe. Mieliśmy przygotować jakieś gry i zabawy, żeby uczcić dzisiejsze święto…

- To wspaniale! – wykrzyknął radośnie woźny.

- Niezupełnie – zauważył Tycjan. – Nie mam niczego ciekawego.

- Nie przekonasz się, jeśli tego nie sprawdzisz – oznajmił pan Hieronim, głaszcząc chłopca po rudych włosach.

- Ale to są tylko bańki mydlane – wyznał smutnym głosem Tycjan, pochylając z zawstydzeniem głowę i poprawiając zsuwające się z nosa okulary.

- Bańki mydlane nie muszą być zwykłymi bańkami mydlanymi – wyszeptał w sekrecie pan Hieronim. – Wszystko zależy od wyobraźni – zauważył, mrugając do Tycjana okiem i poklepując go dłonią po ramieniu.

- Mama też tak uważa – wspomniał Tycjan. – Naprawdę myśli pan, że to możliwe?! – zapytał dociekliwie.

- Oczywiście! – przyznał pan Hieronim. – Dla wyobraźni nie ma rzeczy niemożliwych. Wyobraźnia jest magią, która zmienia wszystko, która tworzy wszystko, cokolwiek osoba posiadająca wyobraźnię zechce zmienić lub stworzyć. Ty masz ten dar. Dzięki swojej wyobraźni wyczarujesz baśniowe bańki mydlane i oczarujesz nimi wszystkich, bez wyjątku! – dodał stanowczym, wesołym głosem.

Chłopiec rozpromienił się nadzieją na udany występ. Na dźwięk dokuczliwego dzwonka pobiegł niezwłocznie do przebieralni. Założył szybciutko strój gimnastyczny i nieco spóźniony wszedł do sali gimnastycznej, trzymając w dłoni worek z akcesoriami do robienia baniek mydlanych, a nerwowo poprawiając palcem uciążliwie zsuwające się z nosa okulary, stanął grzecznie za uczniami stojącymi w szeregu.

- Kochani! – zawołała nauczycielka, zwracając się do uczniów. – Z okazji Dnia Dziecka życzę wam wszystkim zdrówka i sukcesów w szkole, ale przede wszystkim życzę wam spełnienia marzeń, bo spełniające się marzenia każdego czynią szczęśliwym człowiekiem. – Wszyscy uczniowie grzecznie podziękowali za serdeczne słowa, obsypując panią gromkimi brawami. – A teraz – mówiła dalej – zapraszam was wszystkich na boisko. – Kiedy uczniowie stanęli w grupie na placu pokrytym zieloną, krótko przyciętą trawą, pani zwróciła się do wszystkim wesołym głosem: - Czekam na wasze propozycje. Co chcielibyście dzisiaj robić na zajęciach sportowych?

- Pograjmy w piłkę nożną – proponowali chłopcy.

- Nie, nie – protestowały dziewczynki. – Tylko nie w piłkę nożną.

- A może pobawimy się w kalambury? – zaproponowała Małgosia o dwóch jasnych warkoczykach cieniutkich jak mysie ogonki.

- Albo w zgaduj zgadula! – krzyknęła Joasia.

- Zróbmy tor przeszkód – odezwał się Janek, unosząc w górę rękę i zgłaszając w ten sposób swój, wydawało mu się, bombowy pomysł.

- W ciuciubabkę – marudnie zaproponował Krzyś, który zawsze zdawał się być zniechęcony do wszystkiego i znudzony wszystkim. – W ciuciubabkę.

- A ty, Tycjanku, co chciałbyś nam zaproponować? – zapytała pani.

Tycjan zaczerwienił się od zawstydzenia, które poczuł w sobie jakby gorące płomienie ognia. Schował głowę w ramionach i skrępowane spojrzenie wbił w boisko pokryte zieloną murawą. Czuł na sobie wzrok wszystkich kolegów i koleżanek z klasy. Wydawało mu się, że słyszy szeptem wypowiadane wyzwiska i uszczypliwe, nieprzyjemne uwagi.

- Damy radę – odezwał się Ty. – Nie pękaj. Damy radę – zapewnił.

- Ja… ja… - jąkał się zawstydzony Tycjan. – Ja… ja… ja… - Wszyscy uczniowie parsknęli śmiechem. – Może bańki mydlane – wyszeptał ledwo słyszalnym głosem.

- Spokój! – zawołała nauczycielka. – Proszę o spokój! Wysłuchajmy kolegę. Proszę o ciszę!

- Mów! – zachęcał Ty. – Śmiało. Nie poddawaj się na starcie. Mów.

- Chciałem zaproponować bańki mydlane – powiedział Tycjan, poprawiając okulary.

- Bańki mydlane?! – zdziwili się koledzy. – To dobre dla małych dzieci.

- No, może… - zaczął niepewnie Tycjan.

- Proszę o spokój! – wołała pani. – Chłopcy! Wystarczy. Proszę o ciszę! Dajmy Tycjanowi szansę wykazać się – zaproponowała. – W końcu mamy dzisiaj Dzień Dziecka. Prawda, chłopcy? – zapytała, przyglądając się uważnie rozbawionym i złośliwym kolegom Tycjana. – Każdy z nas zasługuje na uwagę, zwłaszcza dziś. Zatem teraz zobaczymy bańki mydlane. Później wybierzemy inną propozycję gry lub zabawy. Proszę bardzo. Stańcie obok mnie. Zróbcie miejsce dla Tycjana. Proszę.

Tycjan wyjął z plecaka przyniesione z domu akcesoria. Poprawił okulary. Odkręcił butelkę z płynem, który przygotowany został według sprawdzonej receptury i który służył do robienia baniek. Ponownie poprawił okulary, starając się pokonać strach i zawstydzenie. Westchnął z wyraźnym ciężarem okropnego skrępowania. Wsunął w butelkę dwa patyki połączone sznurkiem i przypominające procę. Zamieszał pojemnikiem, aż płyn zachlupotał i zapienił się. Kiedy zaś wyciągnął z butelki kijki, rozłożył je bez pośpiechu i ostrożnie, aby nie stracić znajdującej się między nimi delikatnej jak szkło powłoki wodnej. Wolnym ruchem przesuwając w przestrzeni rozstawioną procę, złowił w rozsunięte a połączone cieczą patyki powietrze, które zdawało się pompować przezroczystą błonę tęczowo lśniącej wody rozpiętą na sznurku, w efekcie czego powstała wielka, wibrująca bańka unosząca się w górę. Tycjan powtórzył tę czynność wielokrotnie. Po chwili zasypał już niemal całe niebo perłowymi, różnokolorowymi balonikami z magicznego płynu.

- Tycjan! – krzyknął Ty, wskazując palcem w obłoki. – Spójrz! Tycjan! Spójrz! Spójrz! – zachęcał podekscytowany. – Zobacz!

Chłopiec uniósł wzrok i, otwierając szeroko buzię ze szczerego zdziwienia, zobaczył unoszące się pod niebem bańki mydlane, w których znajdowali się rozweseleni koledzy i koleżanki. Każda osoba zamknięta była w kapsule tęczowej, przezroczystej bańki, odbijającej perłową strukturą promienie słoneczne, wydające się elastycznymi niteczkami ciągnącymi owe bańki wysoko, wysoko w kosmos.

- Zrób taką i dla nas – upomniał się Ty. – Chyba nie myślisz zrezygnować z takiej atrakcyjnej podróży?! – zapytał zniecierpliwiony, przeskakując z nogi na nogę i zacierając nerwowo dłonie. – No, rób. Rób – prosił.

Tycjan niezwłocznie zrobił kolejną bańkę mydlaną, w którą wskoczył. Podszedł do mieniącej się różnorodnymi kolorami ścianki. Przyłożył dłonie do mokrej, przyjemnie orzeźwiającej bańki. Spojrzał w dół i zauważył odsuwającą się ziemię z coraz bardziej malejącymi budynkami i kurczącymi się drzewami. Rozglądając się dookoła widział pierzaste i puchate jak wata cukrowa obłoki. Czuł powiewy przemieszczającego się powietrza, na którego falach wydawał się żeglować przezroczystą, wielokolorową kapsułą.

- Tycjan, ależ wspaniały pomysł! – zawołała pani nauczycielka – Och, Tycjan, ależ wspaniały pomysł. Barwo! Brawo! – wołała, klaszcząc w dłonie i radośnie podskakując.

Chłopiec spojrzał w kierunku sąsiedniej bańki, z której wydobywał się szczęśliwie brzmiący głos nauczycielki, i oniemiał, kiedy zobaczył panią prowadzącą zajęcia sportowe w plisowanej spódniczce, podkolanówkach i sandałach, z dwoma zielonymi kokardami przy gładko wyczesanych włosach upiętych w dwie kitki, przypominające pędzelki służącymi do malowania farbami plakatowymi. Nauczycielka zmieniła się w kilkuletnią dziewczynkę niepotrafiącą opanować przypływu ogromnej radości. Z wielkim podziwem i zachwytem rozglądała się dookoła. Klaskała w dłonie i podskakiwała, trzęsąc elastyczną, jakby gumową bańką, zmieniającą w ruchu kształt na mniej gładki i nierównomiernie okrągły. Trochę dalej Tycjan zobaczył Ewę wtulającą w wodną ściankę różnorodnych kolorów niewysokie czoło zakryte grzywką czarnych włosów. Tuż za nią w mydlanej bańce unosił się Krzyś, a obok Przemek. Po prawej stronie Tycjana podróżował w niebo wodną kapsułą Krzyś, Janek i Ewelina. Chłopiec rozglądał się z podziwem i niepohamowaną radością. Nie spodziewał się bowiem tak magicznych zdolności, które okazał się posiadać. Widział pod stopami zanikającą Ziemię oraz obłoki zdające się być morską pianą unoszącą w powietrzu bańki mydlane.

Wtem poczuł gwałtowny podmuch. Bańka obróciła się kilkakrotnie. Zawirowała. Tycjan stanął na głowie, później na nogach i znowu na głowie, i na nogach, i na głowie. Obracał się w bańce mydlanej jak groszek w grzechotce. Wodna kapsuła turlikała się niczym piłka, a Tycjan wbrew własnej woli robił w niej fikołki i gwiazdy jak cyrkowy akrobata. W pewnym momencie bańka mydlana gwałtownie zatrzymała się w miejscu. Tycjan przewrócił się i usiadł, opierając się plecami o tęczową ściankę perłowo błyszczącej kapsuły. Poczuł jak bańka mydlana zakołysała się kilka razy niczym wahadło starego zegara, aż w końcu całkowicie zastygła w bezruchu i po chwili łagodnie ruszyła w górę, ciągnięta na złotej nitce słonecznych promieni. Tycjan rozejrzał się dookoła i zobaczył mijającego go bociana, który trącił skrzydłem powietrze, rozrzucając wodne kapsuły po błękitnej przestrzeni strumieniem wzburzonego powiewu.

- Zobacz – poprosił Ty, rozglądając się dookoła z niepohamowanym podziwem. – Zobacz jak cudownie.

Tycjan uniósł wzrok i ujrzał bańki mydlane, w których podróżowali wraz z nim koledzy i koleżanki z klasy oraz pani prowadząca zajęcia sportowe w szkole a będąca w tym właśnie momencie małą, radosną dziewczynką obserwującą wszystko ze szczerym, ogromnym zachwytem. Zauważył również ogniem buchające słońce jako wielką płonącą gwiazdę, wypuszczającą nici złotych promieni ciągnące wodne kapsuły w kosmos.

- Tycjan! – krzyknął Krzyś i Tomek, wskazując palcem na wirującą obok planetę, zanurzoną w toni błyszczących gwiazd. – Tycjan! Tycjan! Łał… To jest dopiero przygoda! – zawołali radośnie chłopcy.

- To jest Merkury – powiedział Tycjan, poprawiając palcem zsuwające się z nosa okulary. – A zaraz za nim znajduje się Wenus.

- A Ziemia? A Ziemia? – pytały zaciekawione dziewczynki.

- Ziemia jest trzecią planetą od Słońca – odpowiedział Tycjan.

- Wspaniała gra i zabawa – zauważył Ty, wysuwając dłoń. – Przybij piątkę – poprosił. – Widzisz? – zapytał. – Masz wyjątkowy talent.

Tycjan uśmiechnął się, delikatnym zawstydzeniem rumieniąc się na twarzy.

- A cóż to za zjawisko? – zapytał Jupiter zaskoczony bańkami mydlanymi wirującymi w kosmosie. – Czy kolega zna te małe, dziwne, ale jakże wielobarwne planety? – zapytał, zwracając się do krążącego wokół słońca Marsa.

- Przyznaję, że pierwszy raz coś takiego imponującego widzę – odpowiedział Mars.

- Co to za kule? – zapytał Filip, uważnie przyglądając się obu rozmawiającym ze sobą planetom.

- To planety – odpowiedział Tycjan. – Ta czwarta od Słońca, mniejsza, nazywa się Mars, a ta zaraz za nią, to Jupiter…

Nagle echo zabrzęczało niczym łańcuchami. Przestrzeń zadrżała. Dzieci odwróciły się w stronę wabiącego ich uwagę odgłosu i zobaczyły ogromną, gazową kulę mającą brzuch obwiązany dziewięcioma pierścieniami. Planeta obracała się wokół słońca na szóstej pozycji Układu Słonecznego. Wydawała się nadąsana i wielce obrażona. Sunęła wolno i ospale, dzwoniąc obwiązującymi ją pierścieniami.

- To bezczelność – narzekała, chmurząc się i pusząc. – Jak można się wciskać w ustaloną już kolejność. Proszę się ustawić na samym końcu – żądała rozzłoszczona. – Proszę stanąć za kolegą Neptunem. To ten z tym pozornie niekompletnym, słabym systemem pierścieni…

- Wypraszam sobie! – oburzył się Neptun. – Pan Saturn, widzę, jak zwykle humorzasty i dumny niczym paw.

- Panowie, panowie – wtrącił się nieoczekiwanie w dyskusję Uran. – Tak się nie godzi zachowywać przy gościach – upomniał kłócących się ze sobą kolegów. – Dobrze, że was rozdzielam, bo byście się jeszcze ze sobą starli na gwiezdny pył.

- Tycjan! – zawołała pani. – Wyjaśnił, proszę, co to za planety.

- Ta z dziewięcioma pierścieniami – tłumaczył chłopiec, poprawiając dokuczliwie zsuwające się z piegowatego nosa okulary – to Saturn. Jest szóstą planetą od słońca. Zaraz za nią znajduje się Uran jako siódma planeta, sąsiadująca z ósmą czyli Neptunem.

- Skąd ty to wszystko wiesz? – zdziwiła się Magdalenka, nie mogąc oderwać oczu od podziwianego Układu Słonecznego.

- Jestem takim płomykiem słońca – powiedział onieśmielony, prezentując swoje rude włosy.

- Chyba ktoś tu o mnie zapomniał – odezwała się ostatnia, najmniejsza planeta Układu Słonecznego, upominając się o uwagę uczniów podróżujących w kosmosie.

- A tak – przyznał zakłopotany Tycjan. – Przepraszam. Pozwólcie, szanowne koleżanki i koledzy, że wam przedstawię dziewiątą karłowatą planetę całego Układu Słonecznego, najskromniejszą, ale najjaśniejszą… To jest Pluton.

- Bardzo mi miło państwa poznać – skłoniła się wymieniona planeta.

Uczniowie zaklaskali. Aplauz zabrzmiał w kosmosie gromkimi brawami. Echo zdało się rozmnażać odgłos klaskających dłoni. Przestrzeń zaś wibrowała niczym tafla wody trącona rzuconym na nią płaskim kamieniem, który rozpryskiwał krople, uderzając w ciecz i odbijając się od niej wielokrotnie a tym samym rozprowadzając na powierzchni zbiornika kręgi różnej średnicy.

- Coś podobnego – zachwycił się Saturn. – Takie małe, kolorowe planety, a tyle potrafią zrobić pierścieni wokół siebie. Coś niebywałego – podziwiał.

- Zachwycające zjawisko. Zachwycające – wtórowały mu pozostałe planety Układu Słonecznego.

- No – odezwało się nagle spokojne, stojące w miejscu Słońce buchające płomieniami potężnego ognia. – Czas wracać do szkoły Tycjanku.

- Chcemy jeszcze zostać. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę – prosiły dzieci. – Niech pani coś powie. Niech pani pozwoli nam jeszcze trochę tu zostać – zwróciły się do nauczycielki.

- Co ja mogę?! – powiedziała pani, uważnie przyglądając się plisowanej spódniczce i podkolanówkom, i sandałkom, i kitkom ozdobionymi zielonymi kokardami a przypominającymi nieduże pędzelki. – Ja sama jestem dzieckiem – zauważyła.

- Tycjan – odezwało się Słońce – jest moim płomykiem. Jeśli będziecie chcieli i jeśli grzecznie go poprosicie, na pewno zabierze was jeszcze ze sobą w podróż w bezkresny kosmos, rozciągający się przestrzenią diamentowych gwiazd…

I wtem zabrzmiał dzwonek szkolny, zwiastujący koniec zajęć sportowych. Nagle wszystkie bańki mydlane gwałtownie popękały, rozpryskując się na biliony i miliony kropel, nawleczonych przez Słońce na nici złotych promieni i splecionych kolorami w tęczę, po której wszystkie dzieci z panią nauczycielką ześliznęły się z kosmosu na Ziemię jak po ślizgawce, wracając bezpiecznie na szkolne boisko.

- Tycjan. Tycjan – wołały z szacunkiem i podziwem wszyscy uczniowie. – Tycjan.

Chłopiec poprawił palcem zsuwające się z piegowatego nosa okulary. Z zawstydzeniem, ale i szczerą radością przyjmował podziękowania oraz pochwały adresowane do niego przez koleżanki i kolegów z klasy. Czuł się wyjątkowo szczęśliwy, bo nareszcie i po raz pierwszy doceniony, a nie wyzywany i poniżany. Wiedział, że dzięki swojej bogatej wyobraźni i podróży w Kosmos przestał być już „rudzielcem” i „zardzewiałym widelcem” czy „marchewką” oraz „wyblakłą rzodkiewką”, a stał się Płomykiem Słońca – kimś po prostu wyjątkowym.

- Gratuluję Tycjanku – powiedziała pani nauczycielka, ściskając dłoń chłopca. – Dzięki twojej propozycji i ja mogłam być w Dzień Dziecka małą dziewczynką.

- Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pani – oznajmił Tycjan, odwracając się w kierunku wejścia do szkoły, kiedy nagle zauważył stojącego na uboczu Rafała, do którego niezwłocznie podszedł. – Coś się stało? – zapytał troskliwie.

- Nic. Tylko… - zaczął nieśmiało kolega. – Tylko, że… Ja też chciałbym być tak wyjątkowo zdolny jak ty.

- Każdy z nas jest wyjątkowy, – z przekonaniem powiedział Tycjan. – bo każdy z nas ma swój własny, niepowtarzalny talent. Ty również. Musisz go tylko w sobie odkryć. - zapewnił Tycjan, w podskokach wbiegając z boiska do szkoły w gronie towarzyszących mu z radością koleżanek oraz kolegów i wiedząc, że właśnie przestał być „rudzielcem”, „zardzewiałym widelcem”, „marchewką” i „wyblakłą rzodkiewką”, a dzięki swej wyobraźni stał się wyjątkowym Płomykiem Słońca.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz