Panie,
który wbijasz w me skronie cierń sumienia
I
oplatasz refleksją głowę ociężałą,
Który
patrzysz w me oczy źrenicą milczenia…
Wciąż
daję Ci Panie siebie samej za mało.
Panie,
łzą całujący wargi rozbiegane,
Co
rzadko na swych skrzydłach niosą szept pacierza,
A
częściej wypluwają słownictwo zbrukane…
Moja
dusza się Tobie ciągle sprzeniewierza.
Panie,
którego krople Krwi skórę zraszają,
Perłą
lepką, jak miodu, na mnie z Ciebie lecą
I
które mój krwioobieg Panie rozpalają…
Czemu
wbrew mojej woli we mnie działać nie chcą?
Panie,
co ramionami wciąż mnie obejmujesz,
Jak kochający
Ojciec ukochane dziecko…
Co też
umiłowany Jezu Chryste czujesz,
Gdy się wobec Ciebie zachowuję zdradziecko?
Panie,
którego dłonie gwoźdźmi naznaczone
Ze zmartwionego
czoła kłopot odgarniają
I pocieszeniem
ciepła koją moje skronie…
Moje ręce
Twych dłoni wciąż się nie trzymają.
Panie,
który nogami wyrastasz z pnia Krzyża
I który
Krwi żywicę z śródstopia wyciskasz…
Jestem
solą w Twych ranach jakoby pokrzywa,
A mimo
to wciąż Tobie bezgranicznie bliska.
Panie,
co Miłością płoniesz niczym ofiara
Całopalenia
za nas i za nasze życie…
Tak niewielu
być z Tobą choć chwilę się stara,
A tak wielu
jest chwastem w dojrzałym pszenżycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz