Przydrożne kapliczki, ileż pamiętacie?!,
Z koroną skowronków nad spróchniałym płotkiem.
Jakież to historie przed światem chowacie,
Patrząc w niebo łzawo Jezusowym okiem?
Szum lasu was tuli, szelest lasów wiąże,
Albo szczere pola na dłoni unoszą,
Czasem kilka domów obok się przyplącze,
A Chrystus, Maryja… samotnie i boso.
Kiedyś pełne kwiatów – dziś pajęczych włosów;
Kiedyś wstążeczkami – dziś wiatrem rozpięte…
Toniecie w milczeniu – kiedyś w chórze głosów,
Które modlitwami gorały przejęte.
Dawniej wóz przejeżdżał, na chwilę przystawał,
Bo ludzie z głów czapki w pokorze ściągali –
Dziś się to po prostu przenigdy nie zdarza,
Jakoby już wszyscy ducha zaniedbali.
Przydrożne kapliczki przy wjeździe w osady
Lub na skrzyżowaniach – dziś – porozrzucane
Powiedzcie, czy nie ma na człowieka rady,
Aby skruszył serce ciałem znieczulane?
Patrzę na was stojąc przy sztucznym bukiecie,
Na którego płatkach kurz deszczem sklejony…
Czy jest chociaż jedna na tym nędznym świecie,
Przy której dorodne kwiatów pachną dzwony?
Rozglądam się wokół ze łzą pod źrenicą
I czuję samotność, co klęczy obok mnie,
Smutek, co jesienną, liściastą spódnicą
Zawadza o trawę, pada nieprzytomnie.
Czasem wiosna stanie, konwaliami sypnie
I pochyli głowę, pokłon Bogu dając,
I niekiedy lato okiem na was łypnie
Beztrosko pod słońcem w zabawie hasając,
Albo sroga zima z matczyną czułością
Kożuchami ciało Jezusa otuli,
Na kolana padnie ze szczerą miłością,
Szyjąc na ramiona płaszcz Bożej Matuli.
Człowiek tylko zda się całkiem oderwany
Od piersi Natury, jako wszechmogący,
Na co dzień w swym życiu strasznie zabiegany,
A później w potwornym strachu konający,
Co że mnie nie dziwi, bo jak żyć bez Tego,
W którym całą wieczność śmierć nam rozpoczyna –
Śmierć, która bez Boga w Trójcy Jedynego,
Gardła jak baranom cierpieniem rozcina.
Przydrożne kapliczki, jak na strychu rzeczy,
Cisza adoruje Pana w swym skupieniu,
Nad wami kruk w żalu pieśń żałobną skrzeczy…
Czy już zostaniecie nieme w zapomnieniu?
Czy może się kiedyś ktoś z wiankiem pokaże
Ziół w warkoczu grubym, wstążką przewiązanym,
By jak przed niewielkim, przydrożnym ołtarzem
Pochylić skroń przed Ojcem umiłowanym;
I czy kiedyś zabrzmi śpiew majową porą,
Rzucając nut garście po błękitnym niebie,
Wabiąc ptaki grupą niezliczenie sporą,
Które biorą nuty, jak okruchy w chlebie?
Duch mój klęczy w progu spróchniałego płotu
I oczy swe wznosi na figurę świętą,
Bo nie jestże w stanie zaspokoić głodu,
Choć ciała nie ściska jednakowe pęto.
Przydrożne kapliczki – śladzie Pana mego
Od stopy, co przeszła miasta oraz wioski –
Przytulcie mnie w drodze, człowieka nędznego,
Który wam powierza radości i troski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz