wtorek, 6 maja 2025

W TEJ CHWILI

Siedziałeś obok, mój Aniele Stróżu,

Kiedy o świcie ze snu się zbudziłam.

Snułeś się wzrokiem smutnym po podwórzu...

Patrzyłam tylko i nic nie mówiłam,


By się nie zdradzić i Ci nie przeszkadzać.

Tak pochłaniały Cię wzroku przestworza,

Że aż nie śmiałam Ci sobą zawadzać.

Przez łzy z twych źrenic biła złota zorza.


I chociaż słońce się nie wychyliło

Spod czarnej mazi, co nocą rozlana,

Spod twoich powiek światło ciepłe biło

I ciemność w skrusze padła na kolana.


Wiedziałeś dobrze, że ze snu przybiłam

Do mego łóżka, na którym siedziałeś,

Że się na Tobie okiem uwiesiłam,

A mimo tego na mnie nie spojrzałeś.


Zastygły źrenic swych nieruchomością

Dłoń zacisnąłeś na mych spiętych rękach

I wyszeptałeś z żalem, i z miłością:

Życie codzienne to ból i udręka...


W każdej wszak chwili człowiek siebie traci

A oprócz tego rozstaje się w drodze

Z tymi, za których pustką w sercu płaci,

Czując jej ciężar jak kulę przy nodze.


Dzień cię odziera z przywilejów wszelkich.

Samotność bywa zatem wyraźniejsza,

Bo głosem zmarłych jak szumem muszelki

Szepcze do ucha, żeś coraz silniejsza,


I ma w tym rację, czemu nie zaprzeczę.

Każdego ranka w tym mnie wszak utwierdzasz,

Bo kiedy los cię do parteru gniecie,

Spod jego buta zbolała wypełzasz


I ruszasz dalej z głową podniesioną

O daną lekcję życiową mądrzejsza.

Pod twego ciała mizerną osłoną

Dojrzewa dusza z każdym dniem piękniejsza...


Zalałam kawę parującym wrzątkiem.

Usiadłam obok z kubeczkiem naparu,

Mierząc się w ciszy z nowym dnia początkiem.

Rozmawiać z Tobą nie miałam zamiaru.


Chciałam jedynie milczeć oraz słuchać

O tym, co na głos w myślach rozprawiałeś.

Wtem mnie zacząłeś łokciem lekko szturchać,

Po czym z uśmiechem rozmarzonym wstałeś,


A gdy podszedłeś do okna wielkiego,

Za którym szalał wiatr jakby w lamencie,

Wypowiedziałeś wręcz coś bezcennego,

Że wbrew niedoli odnalazłam szczęście.


Wtem krtań powietrzem się zablokowała,

Struny zadrżały mimowolnie jękiem,

Pierś ognia cieczą wręcz zabulgotała,

Usta me krzywiąc wrzeszczącym przejęciem,


Bo oto nagle zdałam sobie sprawę,

Iż racji Tobie odebrać nie mogę.

Życie nie było wobec mnie łaskawe,

Ale nadzieją w każdym dniu je słodzę


I mimo wszystko oraz nade wszystko

Kocham bezwzględnie, chociaż platonicznie,

Choć mam pod stopą kamień i ściernisko,

Choć mnie do ziemi za kark nieraz ściśnie.


Spojrzałam zatem na Ciebie z uśmiechem,

A Tyś mnie objął ojcowskim ramieniem,

Szepcząc: Narzekać byłoby że grzechem.

Serce me drgnęło wzniosłym uniesieniem


Szczerej wdzięczności za rosę na trawie,

Mgłę, co opada tumanami pary,

I za łabędzie, i kaczki na stawie,

Za świt różowy i za wieczór szary,


Za śpiew skowronka, co się zawieruszył,

Świst ostrza kosy, gdy ziele podcina,

Za bez, co kwiatem słodyczy się puszy,

Za śnieg, któremu dziś jest obca zima,


Za chleby z pieca oraz zsiadłe mleko,

Zapach ogórków, które dziś nie pachną,

Za stopy, które obmywała rzeka,

Bo wbrew zmęczeniu drogi naprzód łakną,


Za obijane upadkiem kolana,

Gdyż mnie bez skrzydeł latać nauczyły,

Za duszę, która jest niepokonana,

Oraz za ciało, co ciernie spowiły,


Za ludzi, którzy mi się obrzydzili,

Gdyż swą postawą całkiem nieświadomie

Przestrzeń wolności we mnie utworzyli,

Która mych myśli spokój rześki chłonie,


Za czas na łące, gdy spod kwiatów polnych

Obłoki niczym sunące żaglówki

Widziałam jako puch mych marzeń wonny,

Gdy echo niosło odgłosy sierpówki,


Za zapach ściółki, grzybni oraz próchna,

Co się z igliwiem żywicznym mieszały,

Za deszcz przędący nici mokre płótna,

Za wiatr, co którym ubrania pachniały,


Za złote liście, zioła butwiejące

I babie lato, i gałęzie nagie,

Za wszystko kruche i znak mi dające,

Że tu na Ziemi długo nie zabawię,


Bo dzięki temu cieszyć się dziś umiem

Tym, co dla innych zdaje się banalne,

I choć samotność idzie ze mną w tłumie,

To szczęście moje jest nieobliczalne...


Spojrzałeś na mnie bezkresu oczami,

Przez które weszłam do nieskończoności.

Miałam wrażenie, iż wiszę stopami

Nad wibrującym stanem przyjemności,


Której nie sposób opisać słowami,

Choćby na miarę wieszczów szyte były.

Wtedy oplotłeś mnie swymi rękami

I nagle smutki wszelkie się skończyły,


I zrozumiałam w tej to krótkiej chwili,

Że świat tak piękny jest jedynie drogą.

Tęsknota we mnie nieustannie kwili

Za tym, co oczy znaleźć w nim nie mogą,


A czym mnie poją twych źrenic obrazy,

Kiedy mi w głębię ich spojrzeć pozwalasz.

Mam w sobie zgodę, ani krzty urazy,

Bo się, Aniele Stróżu, nie oddalasz


I nawet teraz - w tej mizernej chwili -

Nad klawiaturą siedząc pochylona,

Choć zmysł się żaden nawet nie wysili,

Czuję, że jestem Tobą otulona.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz