Luis mnie Amstrong głosem swym napawa,
Bo drzewa, róże kwitną i dla ciebie,
Bo brzmi miłości w jego słowach sława,
Że każdy kocha niewyłącznie siebie
I że mijając pieszych na ulicy,
Ściska ich dłonie, "jak się masz?" - wołając...
Tymczasem w dali ktoś zraniony krzyczy,
Od strzału w piersi samotnie konając.
Na jego twarzy nie kolory tęczy,
A kurz, co z zgliszczy spłoszony osiada.
Ciemny dzień oczy bólem jego męczy,
A noc świętości ni krzty nie posiada.
Gdy śpiewa Luis o płaczących dzieciach,
Które w beztrosce szczęścia dorastają,
Widzę pociechy, szukające w śmieciach
Czegoś, co w usta bezmyślnie wkładają,
Aby oszukać głód od środka żrący
Brzuch pełen ognia na miarę pożogi.
Spod stóp ich płynie szczurów strumień rwący.
W gnijących resztkach brodzą bose nogi.
Nie widzę nieba, białych chmur w błękicie,
O jakich pieśnią Luis Amstrong prawi,
Tylko zdeptane na proch kruche życie
Pociechy, co się żalem, płacząc, dławi,
Siedząc przy matki zwłokach zbezczeszczonych,
Które wręcz z dziką niemal zachłannością
Dziobią i jedzą kruki oraz wrony,
Walcząc o kęsy ciała z zawziętością,
Gdy wokół rozpacz kracze wniebogłosy,
Echo bezradne niesie w świat wołanie,
Żebrzące wszędzie bezwstydnie pomocy,
A obojętność odpowiada na nie.
Nie widzę nieba w słonecznym podszyciu
Ani obłoków pod tęczowym łukiem,
Śmierć tylko, która przeciw staje życiu,
I się panoszy bomb, pocisków hukiem.
Słyszę jak Amstrong rozpłakane dzieci,
Lecz te w kopalniach ciemnych dorastają,
Gdzie czas bezdusznie na pracy im leci,
Gdyż ich z dzieciństwa wielcy okradają.
Dostrzegam błękit na perłowej piersi,
Co na czerwonym dywanie króluje,
Gdy ten pod suknią krokami szeleści,
Kiedy ta trenem po nim spaceruje.
Ów łzy szafiru z papilarną linią
Niepełnoletnich w podziemnych tunelach
Świadczą, że lata im jednako miną,
Kiedy Luisa nadzieja rozpiera,
Że się nauczą kiedyś jeszcze więcej
Niż kiedykolwiek on to będzie wiedział...
Mnie na te słowa krwawi jednak serce,
Bo w szkolnej ławce niejeden nie siedział,
A za szafirem, kobaltem lub złotem
W butach za dużych o lat kilkanaście
Wsiąkają w ziemię trudów słonym potem
Nim ciało wątłe na wieki nie zaśnie...
Mój świat wspaniały - nie mogę zaprzeczyć -
Nie osiągalnym zdaje się marzeniem,
Kiedy to ogrom absurdalnych rzeczy
Żongluje ludzkim, niewinnym istnieniem.
Świat nasz wygodny, niemal idealny,
W którym jest dla nas wszystko oczywiste,
W innym wymiarze jest wręcz nierealny,
Bo słońce chłonie niebo gorzko-krwiste,
Więc kiedy dla mnie kwitną drzewa, róże,
Dla ciebie tuman wznosi się półmroku.
Ja mam deszczowe i gradowe burze,
Ty cierń cierpienia kiełkujący w oku.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz