środa, 28 maja 2025

ŚNIŁO MI SIĘ...

Śniło mi się, że umieram,

Płuca wapnem się pokryły,

Że z podłogi włosy zbieram,

Co się w puklach gęsto wiły,


Że mój wydech z wielkim trudem

Pchnął zegara w przód wskazówki,

Że światełka krwisto-rude

Nie dotknęły mej tęczówki,


Gdy się słońce wynurzało

O poranku na nieboskłon,

I że serce przystawało,

Bo nie biegło, a się wlokło,


I że z bólem obracałam

W sztywnych palcach zimny dotyk,

I że w ustach sól trzymałam

Jak pieniący się narkotyk,


Że powieki opadały

Jak żeliwny właz ciemności,

Że mi z nozdrzy wypływały

Sople w kroplach, łamiąc kości,


Aż mi w końcu pierś zmroziła

Kra powietrza na mej skórze

I poczułam, iż ta siła

Niczym z płatków zwiędłe róże


Obskubuje moje ciało

Z wszelkich zmysłów odrętwieniem...

I me żebra połamało

Pod bezdechów mych kamieniem,


Więc się ostrzem powbijały

W płuca kruche, miażdżąc serce,

I poduszki mnie wessały,

Niosąc martwą mnie na ręce


Niczym niegdyś matka moja,

Gdy w ramionach mnie trzymała,

Chodząc ze mną po pokojach...

Tak mnie śmierć ukołysała...


Otworzywszy zatem oczy,

Przebudzona z umierania

Pośród myśli mych warkoczy

Na dźwięk wiatru łaskotania


Na mym łóżku jak na tratwie

W przestrzeń stopy zanurzyłam.

Cisza szeptów moich łaknie...

Ja w zadumie się zaszyłam.


Zegar zdał się zaś odmierzać

Puls w mych skroniach przywrócony.

Świt się zaczął nagle zwierzać

Z wszelkich grzechów popełnionych,


Więc trąciłam go milczeniem,

Ignorując gorzkie żale.

Świat ocucił me istnienie,

Którym już się wszem nie chwalę.


Ze stoickim wręcz spokojem

Patrzę w okno, w którym dnieje,

I powietrzem ciało poję,

Przez co oko me jaśnieje,


Lecz mnie radość nie rozpiera...

Zdrowe zmysły przeważają.

Dzień przede mną rozpościera

Szanse, co niewiele mają


Do być sobą w tym momencie,

Który zdradza moją duszę.

Zezowate miałam szczęście,

Więc się z nim borykać muszę.


Jak to jest, Czcigodny Panie,

Że wyróżniasz lub... potępiasz (?!)

Tych, co zbędnym jest ubranie,

A ich psyche tym upiększasz,


Co dla innych zda się śmiesznym,

Mało ważnym czy banalnym?

Kiedy człowiek będzie lepszym?!,

Bo na pewno nie!-zniszczanym.


Rozgościłam się w fotelu

Obojętna na pokusy.

Wśród szelestu, szumu, szmeru

Czekam, aż mnie coś poruszy,


Coś mnie porwie, mną zawładnie...

A tym czasem dzień wciąż zwleka.

Wiele dzisiaj mi przepadnie -

Rwie do przodu czasu rzeka.


Oddaliłam się od siebie

Światu chyba niepotrzebna...

Moje imię gdzieś tam w Niebie

Poszukuje swego sedna


A ja wzrokiem za nim wodzę

Obojętna wobec bytu.

Po pokoju jak kot chodzę

W peniuarze tylko świtu,


Co mnie wyrwał z umierania,

Co po którym smak pozostał,

Niosąc rytmem kołysania

Wiedzę, że śmierć nie jest prosta,


Bo przychodzi niespodzianie

Oraz zawsze w złym momencie.

Nie smakuje mi śniadanie,

Lecz... czy mogę zwać to szczęściem,


Że się znowu obudziłam,

Czując ból w ścieranych kościach?

W głąb refleksji się zaszyłam -

W smutkach życia i radościach,


Czując każdy dotyk stopy,

Który Ziemię w tył popycha.

Wiatr me rozczesuje włosy

A w mej piersi zegar cyka...


Śniło mi się, że umieram.

Może jednak jest odwrotnie?

Przez marzenia się przedzieram,

Śniąc, iż w końcu się odpocznie


I uwolni od rygoru

Narzucanych ograniczeń,

Od wyrzeczeń i uporu,

Od wszelakich musztr i ćwiczeń.


Zastygnięta w zamyśleniu

Szukam drogi mej kierunku,

Dzierżąc na mym przedramieniu

Ciężar celów i sprawunków.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz