Śniło mi się, że umieram,
Płuca wapnem się pokryły,
Że z podłogi włosy zbieram,
Co się w puklach gęsto wiły,
Że mój wydech z wielkim trudem
Pchnął zegara w przód wskazówki,
Że światełka krwisto-rude
Nie dotknęły mej tęczówki,
Gdy się słońce wynurzało
O poranku na nieboskłon,
I że serce przystawało,
Bo nie biegło, a się wlokło,
I że z bólem obracałam
W sztywnych palcach zimny dotyk,
I że w ustach sól trzymałam
Jak pieniący się narkotyk,
Że powieki opadały
Jak żeliwny właz ciemności,
Że mi z nozdrzy wypływały
Sople w kroplach, łamiąc kości,
Aż mi w końcu pierś zmroziła
Kra powietrza na mej skórze
I poczułam, iż ta siła
Niczym z płatków zwiędłe róże
Obskubuje moje ciało
Z wszelkich zmysłów odrętwieniem...
I me żebra połamało
Pod bezdechów mych kamieniem,
Więc się ostrzem powbijały
W płuca kruche, miażdżąc serce,
I poduszki mnie wessały,
Niosąc martwą mnie na ręce
Niczym niegdyś matka moja,
Gdy w ramionach mnie trzymała,
Chodząc ze mną po pokojach...
Tak mnie śmierć ukołysała...
Otworzywszy zatem oczy,
Przebudzona z umierania
Pośród myśli mych warkoczy
Na dźwięk wiatru łaskotania
Na mym łóżku jak na tratwie
W przestrzeń stopy zanurzyłam.
Cisza szeptów moich łaknie...
Ja w zadumie się zaszyłam.
Zegar zdał się zaś odmierzać
Puls w mych skroniach przywrócony.
Świt się zaczął nagle zwierzać
Z wszelkich grzechów popełnionych,
Więc trąciłam go milczeniem,
Ignorując gorzkie żale.
Świat ocucił me istnienie,
Którym już się wszem nie chwalę.
Ze stoickim wręcz spokojem
Patrzę w okno, w którym dnieje,
I powietrzem ciało poję,
Przez co oko me jaśnieje,
Lecz mnie radość nie rozpiera...
Zdrowe zmysły przeważają.
Dzień przede mną rozpościera
Szanse, co niewiele mają
Do być sobą w tym momencie,
Który zdradza moją duszę.
Zezowate miałam szczęście,
Więc się z nim borykać muszę.
Jak to jest, Czcigodny Panie,
Że wyróżniasz lub... potępiasz (?!)
Tych, co zbędnym jest ubranie,
A ich psyche tym upiększasz,
Co dla innych zda się śmiesznym,
Mało ważnym czy banalnym?
Kiedy człowiek będzie lepszym?!,
Bo na pewno nie!-zniszczanym.
Rozgościłam się w fotelu
Obojętna na pokusy.
Wśród szelestu, szumu, szmeru
Czekam, aż mnie coś poruszy,
Coś mnie porwie, mną zawładnie...
A tym czasem dzień wciąż zwleka.
Wiele dzisiaj mi przepadnie -
Rwie do przodu czasu rzeka.
Oddaliłam się od siebie
Światu chyba niepotrzebna...
Moje imię gdzieś tam w Niebie
Poszukuje swego sedna
A ja wzrokiem za nim wodzę
Obojętna wobec bytu.
Po pokoju jak kot chodzę
W peniuarze tylko świtu,
Co mnie wyrwał z umierania,
Co po którym smak pozostał,
Niosąc rytmem kołysania
Wiedzę, że śmierć nie jest prosta,
Bo przychodzi niespodzianie
Oraz zawsze w złym momencie.
Nie smakuje mi śniadanie,
Lecz... czy mogę zwać to szczęściem,
Że się znowu obudziłam,
Czując ból w ścieranych kościach?
W głąb refleksji się zaszyłam -
W smutkach życia i radościach,
Czując każdy dotyk stopy,
Który Ziemię w tył popycha.
Wiatr me rozczesuje włosy
A w mej piersi zegar cyka...
Śniło mi się, że umieram.
Może jednak jest odwrotnie?
Przez marzenia się przedzieram,
Śniąc, iż w końcu się odpocznie
I uwolni od rygoru
Narzucanych ograniczeń,
Od wyrzeczeń i uporu,
Od wszelakich musztr i ćwiczeń.
Zastygnięta w zamyśleniu
Szukam drogi mej kierunku,
Dzierżąc na mym przedramieniu
Ciężar celów i sprawunków.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz