Moja dusza się wymyka spod kontroli.
Wiecznie fruwa i gdzieś lata bez nadzoru.
Jest zmęczona współczesnością, zatem woli
Być samotną na poprawę że humoru.
Znajdzie czasem wielkie okno gdzieś w przestrzeni,
Na którego parapecie się rozsiada
I przytula się do szyby, co się mieni
Złotem słońca, srebrem wody, kiedy pada.
Myśli szumią mojej duszy nad jej głową
Niczym pszczoły nad kielichem polnych kwiatów.
W owej ciszy moja dusza jest gotową,
By swym bytem się sprzeciwić dzielnie światu,
By porzucić, co doczesne i banalne,
By się karmić doznaniami wyższych stanów,
Aby sięgać po to, co nieosiągalne,
Żeby mogła się zanurzyć w toń Jordanu.
Moja dusza jak bezdomny na kartonach
Zda się dzisiaj jest nikomu niepotrzebna,
Bo się bardziej dba o ciało, które kona,
Tworzy życia nowy wymiar i sens sedna.
Dziś nie w modzie, by się stać wymagającym
Wobec siebie przede wszystkim dla sumienia.
Dziś się człowiek stał pokusom wtórującym
Dla chwil kilku banalnego pocieszenia,
Więc nie rozum dyryguje, ale bodźce.
Większość działa jak automat pod napięciem.
Każdy niemal sięga ręką po to, co chce,
Nazywając to doznanie mylnie szczęściem.
Ciało zatem przypomina dziś bachora -
W bezstresowo hodowanym jak pasożyt
Budzi się natura więcej niźli chora,
Która rości wciąż pretensje i się sroży
Bez powodu, dla idei i kaprysu,
Tupiąc nóżką, gdyż się wszystko jej należy.
Zatem dusza w takich sidłach to kryzysu
Się wymyka, co od ciała nie zależy,
I szybuje, ramionami tuląc błękit,
Zahaczając czubkiem głowy o obłoki.
Że trzymają grawitacji duszę szelki,
To dlatego wciąż w powietrzu stawia kroki
I przemieszcza się pomiędzy Niebem, Ziemią
Jakby była nieustannie na łańcuchu.
Przyjdą czasy, które wreszcie wszystko zmienią -
Zniknie wtedy i bez widu, i bez słuchu,
A tymczasem gdzieś na oknie z wielką szybą
Przesiaduje większość dnia, bez przerwy marząc,
Patrzy w dół na ludzi, co w szeregu idą
Suną, biegną i w amoku pełzną, łażą;
I podziwia moja dusza wschody słońca
Nim jutrzenka różem bladym się zapowie,
I zachody, kiedy łuna gorejąca
Horyzontem purpurowym jak piec płonie.
Przesiaduje dusza ma na parapecie,
Co z którego wszystko widać znakomicie.
Niepodobna dusza ludziom na tym świecie,
Bowiem za nic ma przyziemno - szare życie.
Ona sięga ponad to, co bliskie zmysłom,
Ciało swoje jak kotwicę zaś traktuje.
Gdyby wszystko wokół duszy nagle prysło,
Ona w górę wreszcie wolna poszybuje.
Teraz jednak z ciałem jak kulą u nogi
Czasem wyrwie się na okno swej przestrzeni.
Z parapetu patrząc na obraz pożogi,
Ma nadzieję, iż się wszystko w dobro zmieni,
I tak czeka pełna wiary i miłości,
Choć zmęczona przepychanką do koryta.
W swej pokorze wręcz anielskiej cierpliwości,
Ciągle ufa, że najlepsze rankiem świta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz