Wzdłuż każdej drogi stoją puste krzyże
Ludzi, co którzy nimi przechodzili.
Cienie ich w słońcu zachodzącym widzę.
Potem wysiłku w krzyże się wtopili,
Zapachy ich więc w powietrzu wciąż błądzą;
Ciała się śladem w belkach odcisnęły.
W ten sposób przeszłość z współczesnością wiążą.
Zamierzchłe czasy całkiem nie zniknęły.
Krople ich trudów wżarły się w podłoże.
Stopy ich wtarły się w zmierzone szlaki.
Nikt, nic wyczyścić chodników nie może.
Widać pod światło prahistorii znaki,
Co pedałuje cykaniem zegarów,
Na tarczach tocząc się w szprychach wskazówek,
Które napędza łańcuch, lecz bez smaru,
Więc zgrzyta dźwiękiem nieskręconych śrubek
Wahadło, co się wplątuje w korzenie
I niczym dzwonem uderza kościelnym,
Niosąc w przestrzeni zadumania brzmienie,
Co echo głosi milczeniem półsennym.
A w tej scenerii próchniejących krzyży,
Które slalomem latarnie mijają,
Idą, powłócząc, by dojść znacznie wyżej
Ludzie, co własne ciężary dźwigają
Z belką, co ramię bólem im ugniata,
I tą, co miażdży kręgi kręgosłupa.
W codziennym znoju więc mijają lata
Jak zasłużona za grzechy pokuta.
W tym tłumie padnie niejedna osoba
Na roztrzaskane chorobą kolana.
I bez znaczenia czy stara... czy młoda...
Leżąc pod krzyżem nie doczeka rana.
Ostatnie tchnienie z piersi jej się wyrwie
Jak gołębica w niebo uwolniona.
Ciemność jej oczy zimną dłonią przymknie,
A śmierć przygarnie takową do łona.
Los niczym grabarz krzyż jej wtedy wbije
W miejsce, gdzie przyszło jej wyzionąć ducha,
I na tym krzyżu pochyli jej szyję
Siedząca pod nim w czuwaniu kostucha.
Ci zaś, co nadal łykają powietrze,
Pójdą przed siebie, w tył nie spoglądając.
Wiatr ciała martwych na proch cepem zetrze,
Deszczem nad nimi niczym dziecko łkając,
A nieobecność ich życie zastąpi
Narodzinami nowej generacji.
Kolej wszak rzeczy żałości tym skąpi,
Którzy wysiedli na przydrożnej stacji.
Nie toleruje pustki przeznaczenie
I nie marnuje czasu na żałobę.
Hebli w tle słychać pracy przyspieszenie.
U progu stoją krzyże już gotowe
Dla tych, co na świat przyjdą urodzeni,
Więc kiedy wejdą w szeregi ludzkości,
Będą belkami trudów obarczeni,
Które się wrosną w ich łamane kości...
Taka przypadłość to ludzkiego bytu,
Że z jarzmem zmartwień na karku zgarbionym
Idą pielgrzymi od rana do świtu
Krokiem niemocą w męce spowolnionym,
Aż w końcu giną w chmarze niczym ziarna
Wydłubywane pestką z słonecznika.
Po nich zostaje tylko dziura czarna,
Która w codzienność przy zachodzie wnika...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz